Wenecja 2007

włochy, Łukasz Śniadach
Miniaturowa mapa z zaznaczeniem

droga, Łukasz Śniadach
droga, Łukasz Śniadach

Wenecja to miasto położone na licznych bagnistych wyspach na Morzu Adriatyckim. Z tego względu jest to miasto kanałów - nie ma w nim samochodów, autobusów, a cały transport odbywa się drogą wodną lub pieszo…

Nocleg, Łukasz Śniadach
Nocleg, Łukasz Śniadach

… albo na rowerach!

popmpowanko, Łukasz Śniadach
popmpowanko, Łukasz Śniadach

PROLOG

To było dokładnie 2 sierpnia 2007 o godzinie 16.45. Wtedy to pociągiem z Grajewa do Białegostoku rozpoczęliśmy wyprawę, której wcześniej nadaliśmy (niekoniecznie oryginalny) kryptonim WENECJA 2007. Siedmiu ludzi, siedem rowerów, czternaście sakw bocznych, dwie górne i cztery plecaki. Warto również wspomnieć o kilku torbach (!) „czegoś do przegryzienia” na drogę od naszych mam.

Do Białegostoku dojechaliśmy w godzinę. Następnie przesiadka i trzy godziny do Warszawy. Tym razem już w przedziale ze stojakami na rowery. Problemy zaczęły się
w stolicy. Tam najpierw pomyliliśmy perony i kiedy ktoś zdał sobie z tego sprawę to odjazdu naszego pociągu zostało zaledwie kilka minut. Do dziś nie wiadomo jakim cudem zdążyliśmy przenieść cały nasz dobytek po dworcowych schodach a potem poupychać rowery
w przedziałach.

Rozpoczęła się podróż do Poronina. Po drodze godzinny postój – ktoś położył się na torach. Podobno nic mu się nie stało...

Tak też dotarliśmy do poranka sierpnia dnia trzeciego, kiedy to rozpoczął się długo oczekiwany:

DZIEŃ I WYPRAWY

3 sierpnia 2007

Przy dopingu licznie zgromadzonej w wagonach, powoli budzącej się do życia publiczności i pod czujnym okiem rozbawionego konduktora w ciągu trzech minut wyrzuciliśmy sakwy i rowery na peron. Kto wie czy to nie jest rekord Guinessa? Może nie warto się przyznawać, ale dopiero pod Tatrami po raz pierwszy założyliśmy bagaże na rowery. Na szczęście wszystko się zmieściło. I mimo poważnych podejrzeń o nadmiar dobytku (już bez toreb z jedzeniem, które zostało doszczętnie strawione) w ciągu dwóch tygodni wszystko się przydało.

Śniadanie w Białym Dunajcu u gaździny Hanki. Bartek, Piotrek, Tomek i Marek bywali w tym gościnnym domu na oazach. Nigdy nie wiadomo, kiedy stare znajomości okażą się przydatne.

Była pewnie godzina późniejsza niż dziewiąta, gdy już na rowerach rozpoczęliśmy podjazd na Łysą Polanę. To około 30 km pod górę. Co tu dużo gadać – nie było łatwo, szczególnie, że nogi nie były jeszcze przyzwyczajone do takiego wysiłku. Mało było treningów przed startem. Za mało. Szczęśliwie dotarliśmy do przejścia granicznego.

Na Słowacji było już tylko gorzej. Nie tyle strome, co bardzo długie podjazdy. Zatrzymywaliśmy się często żeby odpocząć i zjeść trochę czekolady. Dojechaliśmy do Popradu. Ładna miejscowość. My jednak na podziwianie jakichkolwiek zabytków (pewnie jakieś by się znalazły) nie mieliśmy ani czasu ani siły. Za cel obraliśmy sobie Tesco, gdzie zjedliśmy obiad. Bułki, mleko, kakao, mielonka. Wszystko odbywało się na ziemi, na karimatach. Przeważnie w ten sposób żywiliśmy się już do końca wyprawy. Widać na Słowacji obiadowanie na chodniku nie jest zbyt popularne, bo sklepowi ochroniarze nie wykazali zrozumienia. Delikatnie mówiąc kazali się wynosić. Skorzystaliśmy jeszcze
z Internetu i w drogę.

Zimno było tego dnia. Podjazdy coraz bardziej wymagające, a na dodatek wieczorem zaczęło padać. Założyliśmy płaszcze, włączyliśmy światła i koło godziny 21.00 dotarliśmy do miejscowości Verniar. O nocleg w prywatnym domu raczej byłoby trudno. Na szczęście znalazło się coś na kształt dawnej gospody – zajazd „U Sokola”. Luksusów nie było, ale za to tanio, ciepło i z prysznicem. Była kuchnia, więc kolacja jak najbardziej na ciepło. Zupki chińskie, puree Knorra, kisiel, herbata i kawa. Dla bardziej wybrednych chleb z mielonką
i kremem czekoladowym. Uczta. Przejechaliśmy 98 km. Ledwie żywi szybko poszliśmy spać.

DZIEŃ II WYPRAWY

4 sierpnia 2007

W nocy padało, ale poranek był słoneczny. Paweł z Markiem zrobili zakupy. Nawet jogurty były – bogato. Poza tym to samo co dnia poprzedniego. Tylko na mielonkę jakby już malało zapotrzebowanie…

Pożegnaliśmy się z miłą panią, chyba szefową domostwa. Co prawda wczoraj robiła co mogła żeby ściągnąć z nas jak najwięcej słowackich koron, ale postanowiliśmy puścić to w niepamięć. Jeszcze tylko zdjęcie z szyldem „U Sokoła” na pamiątkę…i jedziemy do Wenecji.

Trasa tego dnia nie różniła się niczym. Znowu koszmarnie długie podjazdy. Przeprawialiśmy się przez góry w stronę granicy z Węgrami. Plusem na pewno było zjazdy. Najdłuższy to aż 10 km. Było niebezpiecznie. Podziwiać mogliśmy piękne widoki z każdego kolejnego szczytu, na jaki udało nam się wjechać. Jeśli wysoko to także zimno. Zdarzyło się nam nawet zobaczyć śnieg leżący na poboczu.

Tak to dojechaliśmy do Roznavy, a potem do Tornali, Przed samą granicą z Węgrami zrobiliśmy postój. Tym razem za miejsce na posiłek obraliśmy fontannę. Mogliśmy się także przekonać jak wszędobylskie są polskie służby specjalne. Jedna z sieci sklepów na Słowacji nazywała się CBA. Zrobiliśmy zdjęcie, wyślemy premierowi.

Przejście graniczne z Węgrami raczej obskurne. Dwie szare budki, brązowe dachy pokryte pordzewiałą blachą, a dookoła łyse pola. Celnicy nie tyle interesowali się naszymi dowodami tożsamości co celem wyprawy. Jak większość ludzi spotkanych po drodze otwierali szeroko oczy ze zdziwienia i życzyli dobrej drogi.

Wiedzieli co mówią – na Węgrzech drogi nie są dobre. Wąskie kręte i niezwykle dziurawe. Pierwszym większym miastem, na które trafiliśmy było Ozd. Szukaliśmy kantoru.

Problemem był język. Nikt nie mówił po angielsku, po niemiecku też trudno było się dogadać. Ale kantor znaleźliśmy. Oprócz kantora także nową sieć sklepów, w których zaopatrywaliśmy się potem także na Słowenii i we Włoszech. InterSpar oferował nam tanie bułki, mleko i coca-colę, a także doskonałe miejsca na posiłki – wygodne chodniki i spoczynek – jeszcze wygodniejsze ławki.

Także w Ozd mieliśmy przyjemność zapoznać się z pierwszą ekipą miłych ludzi, którzy zatroskani o powodzenie naszej wyprawy poświęcili swój cenny czas, aby udzielić nam cennych informacji. Jak wspomniałem problemem był język. My po niemiecku śmiało (przynajmniej Piotrek z Tomkiem), oni – znali kierunki. Geradeaus, links, rechts… W takiej sytuacji nicią porozumienia stał się język migowy, rysunkowy i zabawa w skojarzenia. To ostatnie wychodziło nam najgorzej, bo jedyne słowo, które słyszeliśmy, a które jako tako podobne jest do polskiego odpowiednika to „komunismus”, czyli komunizm.

Wróćmy jednak do naszych węgierskich przyjaciół. Byli to ojciec i dwóch synów. Niezwykle zaangażowali się w akcję tłumaczenia nam jak wyjechać z miasta i trafić na drogę, której szukaliśmy. Jeden z synów jak udało na się wywnioskować też brał udział
w podobnych wyprawach. Z tego to spotkania do naszego wyprawowego słownika wpisało się powiedzenie: „serpentinen up and down”. W końcu panowie wsiedli w samochód, a my po prostu pojechaliśmy za nimi.

Trasa faktycznie ułożona była wg schematu „serpentinen up and down”. Niestety tego dnia nie dane nam było jechać nizinami. Celem dnia stało się miasteczko Petervasara. Tam znaleźliśmy hotel, który na pierwszy rzut oka nie wyglądał na naszą kieszeń. Szczególnie, że w kantorze wymieniliśmy zbyt mało pieniędzy. Na szczęście udało się przekonać panią
w recepcji, że trzech może spać na podłodze. Dostaliśmy więc czteroosobowy pokój
z łazienką i telewizorem (można było mecz obejrzeć).

Zanim schowaliśmy rowery dowiedzieliśmy się jeszcze, że nie można robić zdjęć z węgierską policją (Rendorseg). Adam zrobił mimo wszystko. Na szczęście panowie w mundurach się nie zorientowali.

O kolacji pisać nie ma sensu. Nic się nie zmieniło. Drugiego dnia wyprawy przejechaliśmy 150 km. Do Wenecji było coraz bliżej.

DZIEŃ III WYPRAWY

5 sierpnia 2007

Do godziny dziewiątej pozostaliśmy w Petervasara. W małym parku na ławkach zjedliśmy śniadanie. Mleko (po węgiersku „tej&rdquo😉, płatki, kakao, mielonka, czekolada… Może kolejność była trochę inna. Po śniadaniu zaświtała myśl, aby tego dnia dojechać do Budapesztu.

Ruszyliśmy w stronę Paszto. Jak zapisał Bartek w swoim zeszycie „droga była łatwa
i przyjemna”. 15 km za Paszto skręciliśmy na mniej ruchliwą ścieżkę. Tutaj znów warto zacytować Bartka: „droga ta jak się później okazało była najtrudniejsza z możliwych do wyboru ze względu na liczne, strome podjazdy”. Po 20 km męczarni wróciliśmy na drogę krajową nr 21, którą dotarliśmy do Hatvan. Jechało się oczywiście lżej, ale monotonia poruszania się szosami momentami jest trudniejsza do zniesienia niż wspinanie się pod kolejne zbocza. Problemem na Węgrzech były też gęsto występujące zakazy jazdy dla rowerów. Czasami trzeba było je łamać…

Do Budapesztu daleko i coraz mniejsze szanse na dotarcie. Upał okropny. Często musieliśmy się zatrzymywać. Nie zawsze udawało się też jechać zwartą grupą. Zatrzymaliśmy się na dłużej w Aszod, potem w Godollo. To było już po przejechaniu 120 km. Do Budapesztu jeszcze ok.30 ale, że słońce chyliło się ku zachodowi dosyć pośpiesznie zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem.

Zanim jednak o noclegu, warto wspomnieć coś kraju, przez który jechaliśmy. Otóż Węgry, na początku szare i nieprzychylne, robiły tym lepsze wrażenie im bliżej byliśmy stolicy. Mogłoby się wydawać, że albo jesteśmy już w innym państwie albo przenieśliśmy się w czasie. Małe miasteczka momentami szokowały bogactwem. Drewniane chaty ustąpiły miejsca pokaźnych rozmiarów willom, których mieszkańcy dobrze mówili już po niemiecku. Budapeszt przyciąga wielu turystów, w tym właśnie Niemców. Akurat tego dnia
w węgierskiej stolicy odbywało się grand prix Formuły 1 w związku z czym nawet
w oddalonym o 30 km Godollo napisy „frei zimmer” straciły na aktualności. Zresztą ceny dyktowane Niemcom nas niespecjalnie interesowały. Pewien jegomość odstawiając na chwilę dobre włoskie wino, które pił na tarasie swej ekskluzywnej rezydencji zażądał od nas 100 euro za rozstawienie dwóch namiotów na jego trawniku. Trawa pewnie była ręcznie strzyżona.

Zmrok już zupełnie zapadł, a my szukaliśmy dalej.

W ostatnim akcie desperacji, pod osłoną nocy, postanowiliśmy szukać ludzi dobrej woli, chodząc po domach i pytając o wolne pokoje lub chociaż o kawałek trawy do rozbicia namiotów. Wciąż szukaliśmy…znużeni już późną porą i zniechęceni bezowocnym błąkaniem się po domach jak cyganeria, skręciliśmy bez większych nadziei na powodzenie w następną uliczkę jednego z tamtejszych osiedli domków jednorodzinnych.

Ale i tym razem szczęcie nas nie opuściło… „Es ist fünf Minuten zurück…” powiedział starszy mężczyzna tłumacząc nam drogę do domu pielgrzyma. Ten pan, jak się okazało w dalszej rozmowie, posiadający polskie korzenie, najwyraźniej nie był zły, że zakłóciliśmy mu ciszę nocną i pozując jeszcze do pamiątkowych fotek pożegnał nas z uśmiechem i dla odmiany polskim: „Do widzenia”.

Do domu pielgrzyma dotarliśmy po ok. 5 minutach. Ale jak na złość drzwi były zamknięte a w około jakby nie było żywego ducha. I tym razem z pomocą przyszła nam mieszkająca opodal ok. 80-letnia staruszka, która powiadomiła właścicieli tego domu o tym, że poszukujemy noclegu i kilka minut później leżeliśmy wygodnie na piętrowych łóżkach, jak zwykle posileni błyskawicznymi zupkami i napojeni kiślem, który przez całą wyprawę z finezją przyrządzał Adam.

Zasnęliśmy z cichymi planami zwiedzania Budapesztu następnego dnia…

DZIEŃ IV WYPRAWY

6 sierpnia 2007

W zespole panowało ogólne rozprężenie. Wstaliśmy jeszcze później niż zwykle, jeszcze dłużej niż zwykle jedliśmy śniadanie, a do tego doszła debata na temat polskiej polityki. Zebraliśmy się dopiero ok. godziny 12 w południe.

Żółwim tempem ruszyliśmy w drogę. Nie za szybko, sporo przystanków, bo do Budapesztu było niedaleko…ale za to strasznie gorąco. „Upał jak w mordę strzelił.” – jak wyraził się jeden z chłopaków. Ale trzeba było zacisnąć zęby, spiąć pełne odcisków i odsiedzin pośladki i jechać dalej…

I wreszcie wjeżdżamy do miasta. Dumnie spoglądając na powiewające na bagażach polskie flagi przemierzamy szerokie ulice Budapesztu. Przejechaliśmy most łańcuchowy na Dunaju i skierowaliśmy się w stronę górującego na miastem zamku, Zamku w Budzie, bo trzeba pamiętać ze kiedyś Peszt i Buda były to dwa oddzielne miasta, które poźniej się połączyły, ale jak widać nazwa zamku została. U podnóża wzniesienia, na którym stał zamek postanowiliśmy się nieco posilić. W tamtejszym sklepie pozwoliliśmy sobie kupić wielkiego arbuza, który mimo swoich niebagatelnych rozmiarów zniknął w okamgnieniu. Do tego doszły tradycyjnie batoniki i mielonka i ruszyliśmy na zamek.

Budowla robi wrażenie…nie ma co. W koło, tak jak w każdym zabytkowym miejscu, wielu turystów szczególnie spragnionych kultury Japończyków i Chińczyków, którzy gotowi są wielkimi, najnowszej generacji lufami - obiektywami od aparatów „pożreć” te cenne budowle. Udało nam się nawiązać nawet kontakt z jedną Japońska parą, obecnie mieszkającą w Kanadzie. Sympatyczni ludzie po 50-ce. Z tego, co nam udało się dowiedzieć to, to że mężczyzna miał jakiś pas, tylko nie wiadomo jaki, ale jak wnioskujemy był to pas karate więc postanowiliśmy się szeroko uśmiechać, żeby się tylko nie narazić... Podobnie jak wielu napotkanych ludzi, byli pod wrażeniem naszej wyprawy, co dodawało na jeszcze bardziej pewności ze osiągniemy wyznaczony cel. Pojawiające się czasem na początku wyprawy nasze wątpliwości i niepewność zostały rozwiane.

Jedną z rzeczy, która na długo zapadnie nam w pamięć są Fale Dunaju, grane przez nikogo innego jak Piotrka, na klawiszach pożyczonych od jednego człowieka, który grał zbierając pieniądze do kapelusza. Tak więc i my postanowiliśmy zagrać i zatańczyć, mając u stóp widok na stolicę Węgier i Dunaj ciągnący się w nieznane…

Zobaczyliśmy co mieliśmy zobaczyć w Budapeszcie i zaczęliśmy kierować się ku wyjazdowi z miasta. Uwagę naszą zwrócił pewien ok. 40 - letni Węgier, który nas minął szarżując na rowerze po ścieżce rowerowej. Na efekty jego lekkomyślnej jazdy nie trzeba było długo czekać…zaczepiając kierownicą ludzi stracił panowanie nad rowerem i potężnie uderzył w kamienny murek. „Całe szczęcie, że miał kask!” – powiedział Tomek, który natychmiast zaczął opatrywać poszkodowanego. Obrażenia na szczęście nie były takie ciężkie: posiniaczona twarz, obdarte ręce, rozbita warga i rozcięty łuk brwiowy…„Zęby ma całe.” Powiedział z satysfakcją Tomek, kończąc zabawę w lekarza. Można powiedzieć, że apteczka się przydała.

Jak się okazało chwile poźniej Tomek zaliczył drobny upadek na jednym z budapeszteńskich chodników. Można tu przytoczyć staropolskie przysłowie: „Uczył Morcin, Morcina, a sam głupi jak…”

Przypadkiem również na jednym ze skrzyżowań spotkaliśmy młodego Niemca, który również na rowerze jechał w…Himalaje – pozazdrościć pomysłu.

Ale to nie był koniec naszych znajomości na zachodnim brzegu…Dunaju oczywiście. Z miasta wyprowadził nas pół Polak, pół Węgier (w skrócie polakowęgier). Posłusznie podążaliśmy za jego skuterkiem aż do rogatek miasta.

Ponieważ już zmierzchało postanowiliśmy się nieco posilić, wiec kolejnym przystankiem był hipermarket (pewnie Tesco, albo bardzo popularny w tamej części Europy Interspar). Jak już wszyscy zaspokoili swoje potrzeby trzeba było ruszać. Ze względu na to, że droga miała być prosta i asfaltowa zdecydowaliśmy się na nocną jazdę. Wszyscy wdziali na siebie odblaskowe kamizelki BHP, zamontowali światła no i komu w drogę temu czas…

Kilka minut później, siedem rzucających się z daleka w oczy rowerów, gnało przez noc cicho mącąc powietrze. Ale jak wyczytaliśmy ze znaków elegancka szosa, którą sunęliśmy okazała się być drogą ekspresową, gdzie obowiązywał zakaz ruchu rowerów. Po godzinie jazdy, znużeni mijającymi nas z hukiem tirami, postanowiliśmy przemyśleć, co robić dalej. Po dosyć burzliwej debacie postanowiliśmy dać sobie spokój z jazdą na dziś. W okolicy jednak nie było żadnego miejsca na nocleg, a na rozstawianie namiotów było za ciemno, więc nie pozostało nic innego jak spać na karimatach przy lasku, pod gołym niebem…w końcu kiedyś musi być ten pierwszy raz. Mieliśmy jeszcze na zmianę czuwać co godzinę, ale w rezultacie nic z tego nie wyszło.

Tak minął dzień czwarty.

V DZIEŃ WYPRAWY

7 sierpnia 2007

Obudziliśmy się wypoczęci już o piątej rano. Chociaż w nocy niebo przecinały sporadycznie błyskawice to na szczęście nie padało. Zebraliśmy swoje bagaże, spakowaliśmy rowery i już mieliśmy ruszać, gdy się okazało, że Łukasz ma dziurawą dętkę. To był jego drugi „kapeć” podczas tej wyprawy. Naprawa była kwestią tylko kilku minut i mogliśmy już ruszać dalej.

Zatrzymaliśmy się po przejechaniu ok. 20 km w miejscowości Erd na tamtejszej stacji benzynowej. Tam była poranna toaleta i śniadanie. Standardowo mleko, bułki z kremem czekoladowym, jogurt no i na rower. A upał stawał się coraz większy…

Najpierw pokonaliśmy 50 km bez przystanku. Mimo , że słońce wciąż nie osiągnęło jeszcze zenitu, to z naszych koszulek można było pot wyciskać już litrami. Potem było już tylko gorzej…

Prażyło niemiłosiernie a asfalt falował od temperatury na horyzoncie. W Szehesweherel zjedliśmy obiad, o ile to można było nazwać obiadem. Kanapki z czymś na kształt kotleta, banan, chleb, pasztet (oczywiście zdrowa żywność z hipermarketu) i w drogę na Balaton. Niesamowicie kusiła nas pani z lodami, która co chwilę nakładała coraz to większe porcje przechodzącym klientom, ale nasza pokusa została stłumiona wzrokiem Adama…i każdy spuścił głowę z nadzieją ze może w Wenecji będzie lepiej…

I znów była szosa, rower i ty wpatrzony nieruchomo w coraz bardziej gładki bieżnik opony. Kiedy na liczniku wyświetliła się setka było około 16.00, a Piotrek podnosząc wzrok znad mapy z satysfakcją oznajmił, że ta błękitna woda przed nami to Balaton.

Nikt już dłużej nad niczym się nie zastanawiał. Biegliśmy bezmyślnie rzucając rowery, zdejmując ubranie, byle tylko zanurzyć się w ciepłej wodzie jeziora. I wreszcie…

Woda szybko przywróciła nas do rzeczywistości i zauważyliśmy, ze ludzie korzystający z tej samej plaży patrzą się na nas nieco dziwnie, jak na dzikusów.

Zasłużona chwila odpoczynku się nam z pewnością należała, więc po kąpieli, muskani ciepłymi promieniami zachodzącego słońca pozwoliliśmy sobie na krótką drzemkę. Koło 18.00 laba się skończyła i postanowiliśmy rozejrzeć się za noclegiem.

Jest już późna noc, a my wciąż krążymy po ścieżce rowerowej wiodącej wokół Balatonu. W sumie to doskonały wynalazek…dziesiątki kilometrów asfaltowej ścieżki, która raz się zbliża, raz oddala od drogi. Żeby u nas w regionie pojawiło się coś takiego to z pewnością turystyka rowerowa kwitłaby w najlepsze.

Czas mijał a ścieżka wciąż ciągnęła się w nieznane. Po chwili dotarliśmy do kempingu. Jednak nasza nadzieja na nocleg szybko została rozwiana. Dowiedzieliśmy się, że ów kemping, z pozoru normalny, okazał się kempingiem dla nudystów, albo jak kto woli dla naturystów. Kresem naszej nocnej wędrówki okazał się na szczęście inny kemping położony 15 km dalej. Kiedy rozbiliśmy namioty była już północ, więc czym prędzej zjedliśmy tradycyjną kolację i poszliśmy spać.

DZIEŃ VI

8 sierpnia 2007

Poranny deszcz zmusił nas do zmiany planów, co do wcześniejszego wstania, więc z namiotów wyszliśmy dopiero o 9.00. Złożywszy namioty, mocno naciskając na pedały, ruszyliśmy w dalszą drogę. Następną miejscowością, do jakiej zamierzaliśmy dojechać była Kastheley. Jednak nie ujechaliśmy daleko, a pojawił się kolejny problem techniczny – czyli mówiąc, czy też pisząc wprost – Marek złapał gumę. Błyskawicznie, żeby nie tracić cennego czasu, Adam z Łukaszem wzięli się za łatanie dętki, reszta zaś grupy, korzystając z chwili przerwy spacerowała, pojadając wyborne winogrona z pobliskiego pola. Po krótkiej „reanimacji” rower był gotowy dom drogi i wkrótce potem w komplecie wjeżdżaliśmy do miasta Kastheley. Przy najbliższym sklepie kupiliśmy kilka jogurtów, dwie cole i coś na ząb i pojechaliśmy nad wodę, gdzie zrobiliśmy sobie małą sjestę. Był to ostatni raz, kiedy nurzaliśmy się w ciepłych, słodkich wodach Balatonu, bo trzeba było przeć na przód.

Kiedy zaczęło zmierzchać, stanęliśmy kolejny raz przed problemem noclegu. Ale ku naszemu szczęściu, w miejscowości, w której właśnie się znajdowaliśmy, a której nazwa jest na tyle trudna, że próżno szperać za nią w pamięci, znaleźli się życzliwi ludzie, którzy pozwolili nam rozbić namioty na trawie, przy tamtejszym barze. Ale okazało się, że ów bar serwował tylko napoje i lody, więc nasza nadzieja na zjedzenie chociaż skromnego fastfood’a, legła w gruzach. Chcąc, nie chcąc posililiśmy się pożywnymi zupkami z kubka. Nikt za bardzo nie protestował, wszystko zapiliśmy jeszcze kisielem i ok. 23 położyliśmy się spać.

Atrakcje, jakie to miasteczko (czyt. wioska) serwowało, to niesamowity, przenikliwy smród i dzieci na rowerach, które na nasz widok uległy kontaktowi pierwszego stopnia z niezbyt gładkim asfaltem.

DZIEŃ VII

9 sierpnia 2007

Ocuceni rześkim, porannym powietrzem, wstaliśmy stosunkowo wcześnie, bo przed 7.00. Czym prędzej spakowaliśmy bagaże, przytroczyliśmy je tradycyjnie do rowerów i dziękując gospodarzom za okazaną pomoc ruszyliśmy w dalszą drogę.

Naszym oczom ukazała się tabliczka z napisem Lenti. Było to następne miasto mijane w trakcie naszej podróży. Zrobiliśmy tam ostatnie, ty razem obfite zakupy na Węgrzech. Napełniliśmy nasze sakwy, ponieważ dochodziły nas wieści, że ceny żywności na Słowenii są znacznie wyższe niż tutaj, wiec postanowiliśmy zrobić poważne zapasy. Przypadkowo natknęliśmy się na starszego mężczyznę, który o dziwo znał nieco Polskę, mianowicie kilka miast tj.: Kraków, Warszawa oraz panów prezydentów: Jaruzelskiego i Wałęsę.

Gdy skończono robić zakupy, zjedliśmy wczesny obiad i już chcieliśmy, kiedy okazało się, że Markowi zabrakło powietrza w kole…i brakowało mu go przez najbliższe trzy godziny (od 11 do 14) bo okazało się ze naprawa dętki jest bardziej skomplikowana. Ostatecznie po długiej próbie naprawy, dętka nie nadawała się do niczego. Nie pozostało nic innego jak znaleźć sklep i kupić dętkę…i tu zaczynały się schody. Ale po raz kolejny członkowie teamu BikeTravels udowodnili, że nie ma dla nich przeszkód nie do pokonania. Podczas gdy część zespołu szukała sklepu, dętki i serwisu, Adam z Bartkiem nieśli pomoc młodemu chłopcu, naprawiając mu rower.

O 14.00 cały zespół był gotowy do drogi. Od granicy dzieliło nas jakieś 10 km. Bez przeszkód przekroczyliśmy granicę, ale kolejny niefart dopadł nas już o godzinie 16.00. Tym razem problem był nieco bardziej złożony. Urwana szprycha i mocno scentrowane, tylne koło roweru Marka wymagało naprawy na warsztacie. Tkwiliśmy pod jakimś hipermarketem, w małym miasteczku, a do najbliższego serwisu rowerowego, jak dowiedzieliśmy się z rozmów z tubylcami, było ok. 20 km. Ponieważ godzina była już późno popołudniowa, w obawie przed zamknięciem sklepu i unieruchomieniem drużyny do końca dnia, Tomek i Adam bez zastanowienia zrzucili sakwy rowerów, zdemontowali uszkodzone koło i pomknęli z nim do następnego miasta – Murskiej Soboty – z nadzieją na znalezienie serwisu. Te odważne posunięcie okazało się jak najbardziej słuszne, bo za dwie godziny byliśmy na powrót czternastoma kołami na trasie.

Wydawać by się mogło, że nic złego po takich przejściach dziś już nas nie spotka, jednak los pozbawił nas wszelkich złudzeń. Wkrótce rozpętała się burza, ze straszliwym wiatrem i deszczem. Nawet przeciwdeszczowe płaszcze nie pomogły. Zostaliśmy zmuszeni do kolejnej, godzinnej starty. Głodni, przemoczeni, zmęczeni i zmarznięci, zbiwszy się pod jakimś dachem w gromadkę niczym pingwiny, celem uzyskania ciepła, zjedliśmy ostatnie dwie tabliczki mlecznej czekolady.

Ok. godziny 19.00 ponownie gnaliśmy dalej. (pod wiatr oczywiście, żeby nie było za łatwo). Ostatnie kilometry tego dziennego odcinka były istną mordęgą. Trzeba było pokonać podjazd o nachyleniu 10-12% (dla niezorientowanych – dość stromy) Krótkie, wydawać y się mogło, 15 km pokonywaliśmy do godziny 21.00…Każdemu z nas przemknęła wtedy myśl przecząca naszej maksymie przewodniej: „Czy daleko nie będzie tym razem za daleko..”?...ech…

Ale trud się opłacił. Przy pomocy młodych Słoweńców, którzy wskazali nam drogę, dotarliśmy do pensjonatu…

Syci, czyści i w ciepłych łóżkach – o tym marzyliśmy.

DZIEŃ VIII

10 sierpień 2007

Pobudka była stosunkowo wcześnie, bo postanowiliśmy zdążyć na poranną mszę do pobliskiego kościółka. Kiedy wybiła 7.00, siedzieliśmy już grzecznie w ławkach starej, grekokatolickiej świątyni. Msza odprawiana była w narodowym języku słoweńskim. Na koniec kapłan pozdrowił nas, jak się domyśliliśmy po jego wzroku i minach spoglądających na nas tamtejszych wiernych. Po nabożeństwie zamieniliśmy z księdzem parę słów, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie i udaliśmy się powrotem do naszego pensjonatu na śniadanie i wyruszyliśmy w trasę.

Jadąc równym, szybkim tempem mijaliśmy co jakiś czas miasta, m.in.: Ptuj i Celje. Na jednym z asfaltowych, leśnych odcinków, wypadkowi uległ Adam. Wpadając z dużą prędkością przednim kołem w wyrwę w asfalcie, przeleciał przez kierownicę „szlifując” ciałem po asfalcie. Wypadek nie był tak groźny w skutkach, na jaki wyglądał. Kilka zadrapań na kolanach, łokciach i brzuchu. Był to jednak pierwszy wypadek podczas wyprawy. Jadąc dalej z bardziej wyostrzoną czujnością nie mieliśmy już takich przygód.

Szukając noclegu kilkanaście kilometrów za Celje, w małym miasteczku, spotkaliśmy miłe małżeństwo, które na początku wskazało nam bliski hotel, jednak później przyprowadzili swojego znajomego sąsiada, który zaoferował nam nocleg w jego domu całkiem z darmo. Dostaliśmy całe dolne piętro, czyli dwa pokoje i łazienkę. Nawiązując bliższy kontakt, dowiedzieliśmy się, że w ubiegłym roku rodzina ta gościła również Polaków, podróżujących rowerami podobnie do nas.

Wieczór upłynął nam w pobliskiej restauracji, na nieco lepszej niż zwykle kolacji. Każdy zamówił sobie ekskluzywną zupę, krokiety i oczywiście colę. Po relaksującym posiłku wróciliśmy do domu i mimo wciąż niegasnących rozmów, wymiany przeżyć i spostrzeżeń poszliśmy wreszcie spać.

DZIEŃ IX

11 sierpnia 2007

Był to kolejny dzień, kiedy pozwoliliśmy sobie pofolgować śpiąc aż do 9.00. Tomek wstał nieco wcześnie i korzystając z uprzejmości gospodarza, u którego nocowaliśmy pojechał wraz z min na zakupy. Reszta grupy w tym czasie myła się, sprzątała i pakowała. Po powrocie Tomka z zakupów zjedliśmy porządne śniadanie, skorzystaliśmy jeszcze z Internetu przesyłając zdjęcia i zdając relacje tym, którzy śledzili nasze kroki, podziękowaliśmy serdecznie gospodarzowi i pozując jeszcze do pamiątkowych fotek, wbrew deszczowej aurze wyruszyliśmy do Ljubljany.

Jedyne 50 km, jakie dzieliły nas od stolicy górzystej Słowenii pokonaliśmy stosunkowo szybko i nawet nie wiedząc, kiedy wjechaliśmy do miasta. Ale wcześniej, zatrzymując się na trasie przy jednym z domów, celem połączenia rozdzielonej podjazdami grupy, poznaliśmy przypadkowo dwójkę staruszków, którzy poczęstowali nas naleśnikami, obdarowali cukierkami, jabłkami, wafelkami i Sznapsem – lokalnym napojem. Te miłe małżeństwo jak się dowiedzieliśmy z dalszej rozmowy ma syna w Polsce, który ożenił się z Polką.

Zwiedzanie Ljubliany uniemożliwił nam ciągle padający deszcz. Zjedliśmy dla odmiany pożywne, „dmuchane” bułki z Mcdonalda, zobaczyliśmy miejscową starówkę i kilka zabytkowych kościołów, a także spotkaliśmy trzech Polaków – alpinistów. Podróżowali oni z Polski do Włoskich Alp samochodem, gdzie owi miłośnicy wspinaczek zamierzali szukać kolejnych przygód.

Stolicę opuściliśmy dopiero ok. 18.00. Padał deszcz, było zimno… Ujechaliśmy tyle, ile jeszcze dziś byliśmy w stanie…(w sumie dystans dnia przekroczył nieco 100 km) Zdecydowaliśmy, że należałoby rozejrzeć się za jakimś sklepem i możliwością noclegu… Hotele były pełne, a sklepy jak na złość zamknięte. Źli, zmarzniecie i głodni krążyliśmy zdesperowani po mieście, ale jak to ujął jeden z nas: „Lepiej jechać, niż nie jechać!”

Ok. 21.00 znaleźliśmy szczęśliwie jakiś wolny hotelik…cena? – bagatela 15€ od osoby…trochę dużo, ale co zrobić.

Jedyne, co zapamiętaliśmy to, to, że hotel był chyba zerogwiazdkowy – łóżka były niewygodne, no ale grunt że na głowę nie kapało.

DZIEŃ X

12 sierpień 2007

Wstaliśmy o godz. 7.00, bardziej z musu niż z ochoty. Szybko zjedliśmy ubogie, żeby nie powiedzieć skąpe, hotelowe śniadanie i po starannym konserwowaniu, smarowaniu i regulacji sprzętu ruszyliśmy w dalszą drogę.

Nie trzeba było wyjechać daleko za miasto żeby zasmakować, czym są kultowe słoweńskie zjazdy i podjazdy. W naszym mniemaniu tych drugich było zdecydowanie więcej…Pozostawała lekka niepewność czy sprzęt wytrzyma te niesamowite przeciążenia.

Były to długie godziny twardego trzymania kierownicy, obficie skropionej ją potem. Ledwie kręcąc pedałami na przerzutce 1:1, dźwigaliśmy nasze jarzmo rowerów warzących przy pełnym objuczeniu drugie tyle co my, ale nim się obejrzeliśmy trzeba było już pożegnać wymagającą Słowenię, by zmienić ją na niewiele mniej wymagające Włochy.

Oczywiście nie obyło się bez kilku pamiątkowych fotek przy tablicy „Italia” i już z zaciekawieniem jechaliśmy dalej.

...Jak wyglądają Włochy? Co będzie dalej? Jak będzie w Wenecji? – to tylko niektóre z pytań jakie każdy zadawał sobie w duchu siedząc wieczorem i spoglądając w stronę ojczystego kraju.

Pierwszym włoskim miastem, do jakiego dotarliśmy był Triest. Piękne, malowniczo położone nad Adriatykiem miasto z długim molem i typowo włoską architekturą zrobiło na nas niesamowite wrażenie. Ale wszystko oczywiście ma swoją cenę…okazało się, że nie stać nas na nocleg nawet w dwugwiazdkowym hotelu, a kempingów czy schronisk próżno było szukać w tym tłocznym miasteczku, w którym wprost roiło się o skuterów, motocykli, samochodów i poruszających się pieszo turystów. Na nasze szczęście znalazł się dla nas ratunek. Przypadek sprawił, że gdy zmierzchało, spotkaliśmy pewną miłą Włoszkę, która podobnie jak my podróżuje po świecie na dwóch kółkach (ciekawostka: chwaliła nam się miesiącem miodowym spędzonym właśnie na rowerze). Poleciła nam schronisko młodzieżowe nieopodal za miastem, oddalone o jakieś 10 - 15 km w miejscowości Siscina. Poszliśmy więc za radą, a raczej pojechaliśmy wspaniale oświetlonymi włoskimi ulicami, mając po lewej stronie szumiące i dmuchające ciepłą bryzą morze. Jak się okazało był to nasz najdroższy nocleg, bo kosztował 18€ od osoby, ale przyjęliśmy to z pokorą, bo co Włochy to Włochy. W schronisku więc spędziliśmy następną noc jedząc jeszcze na kolację w jednej z włoskich restauracyjek typowo włoską potrawę – „Pasta del jorno” i lody.

DZIEŃ XII

13 sierpień 2007

Obudziło nas przeciągłe nawoływanie Adama, który zawodzącym głosem pokrzykiwał: Chyżo wstawajcie!

Kiedy wstaliśmy, czekało na nas już śniadanie. Na każdego przypadały chyba dwie bułki i trzy kubeczki dżemu (dozwolony przydział każdy przekroczy trzykrotnie). Po śniadaniu mieliśmy szybko zebrać się i jechać na plażę, ale wszyscy byli zbyt zmęczeni ostatnimi ciężkimi dniami podróży i po powrocie do pokoju jeszcze raz usnęliśmy. Obudziliśmy się dopiero po 10.00. Bez entuzjazmu wszyscy się zebrali, spakowali na rowery i korzystając z tego, że dwudziestukilku stopniowy upał był jeszcze znośny, ruszyliśmy. Po drodze zwiedziliśmy napotkany zamek ze wspaniałymi ogrodami. Podjechaliśmy kwałek dalej, nie opuszczając wciąż Sisciny, i dowiedzieliśmy się, żę w pobliżu jest piękna, co prawda kamienista, ale piękna plaża. Było to nasz dzień zasłużonego odpoczynku.

Na plaży spędziliśmy cały dzień do 19.00. Wieczorem wyjechaliśmy, chcąc przejechać jeszcze kawałek.

Kiedy dojechaliśmy do miasta Monfalcone i zatrzymaliśmy się przy markecie celem zjedzenia czegoś, zaczepił nas kolejny, straciłem już rachubę który to z kolei, miły człowiek. Powiedział nam, że zna niedaleko stąd wyjątkowy camping, nad samym morzem. Podobnież miał być darmowy, co nas szczególnie zaciekawiło, więc pojechaliśmy za nim. Mężczyzna powiedział, że to tylko 3 km od Monfalcone, ale musieliśmy się cofnąć. Mimo wszystko przystaliśmy na jego propozycję. Nie powiedział nam niestety, że miejscowość ta nazywa się Siscina, w której nocowaliśmy poprzednio. Zamiast 3km zrobiliśmy 15km, a po drodze jeszcze Łukasz złapał gumę. Jadąc za „pomocnym” jak kret Włochem dojechaliśmy faktycznie do plaży, która ku większemu rozczarowaniu okazała się tą samą, na której cały dzień leżeliśmy. Okazało się również, że żadnego campingu tam nie ma, tylko parking na trawie, między drzewami. Było jednak zbyt późno by szukać czegoś więcej. Zrezygnowani więc, rozłożyliśmy karimaty i poszliśmy spać…ale nie wszyscy, bo Tomek z Łukaszem postanowili udać się do prawdziwej włoskiej dyskoteki, a właściwie, jak później opowiadali, był to dancing z prawdziwą salsą i muzyką karaibską. Spokojny sen reszty przerwał jakiś człowiek z latarką. Podszedł do nas, ale mówił po włosku, wiec nie mogliśmy się z nim porozumieć. Po chwili przyprowadził swojego kolegę, który mówił po angielsku. Jak się okazało, ta ziemia na której leżeliśmy była terenem prywatnym pobliskiego baru i nie można było tam alej leżeć. Chcąc nie chcą, trzeba było się spakować i przenieść na kamienistą plaże kilkaset metrów dalej, gdzie spędziliśmy resztę nocy.

DZIEŃ XIII

14 sierpnia 2007

Poranny chłód kazał nam wstać wcześnie. Bolały nas plecy od kamieni, ale spało się nienajgorzej. Czym prędzej wyruszyliśmy w drogę.

Drugi raz przejechaliśmy przez Monfalcone. Tam część grupy poszła zrobić zakupy na śniadanie, druga część pilnowała przed sklepem rowerów, a trzecia część, w składzie: Marek i Bartek, pojechała szukać mechanika, ponieważ Markowi pękła szprycha w tylnym kole. Po drodze spotkali oni kolejnego miłego Włocha, który wskazał kilka serwisów w mieście, jednak żaden nich nie był czynny.

Godzinę później wszyscy byli już po śniadaniu, więc można było zacząć kolejny, ostatni już odcinek naszej trasy, czyli jakieś 130 km dzielące nas od Wenecji.

Żar lał się z nieba. Było strasznie gorąca. Po przejechaniu 40 km byliśmy zmęczenie, i cali mokrzy, a wody w bidonach brakowało… Zdecydowaliśmy zatrzymać się na stacji. Poleżeliśmy parę minut na chłodnym betonie, uzupełniliśmy zapasy wody i trzeba było ruszać.

Po drodze mijaliśmy urocze małe i większe miasteczka. W jednym z nich znaleźliśmy serwis rowerowy, gdzie marek mógł naprawić nieźle już zdezelowane koło. Reszta położyła się na trawie przed bliżej nieznanym budynkiem. Z czasem okazało się że był to komisariat policji.

Na efekty naszego beztroskiego leżakowania nie trzeba było długo czekać. Pech chciał, że po 10 minutach wyszło trzech funkcjonariuszy. Tym razem obyło się bez mandatu. Myśleliśmy, że będzie gorzej, lecz zaczęli miłą rozmowę (w Polsce za pewne byśmy zostali zatrzymani na 48h celem wyjaśnienia sprawy). Poprosili nas grzecznie, żebyśmy nie leżeli na trawniku przed komisariatem. Jeden z policjantów imieniem Olle, znał Polskę. Powiedział nam także, ze ma kolegę policjanta z Olsztyna, nawet przyniósł i pokazał nam czapkę polskiej policji. Zrobiliśmy z nim pamiątkową fotografię i pokonaliśmy ostatni kawałek trasy, jaki dzielił nas od celu.

Niecałe 10 km przed Wenecją znaleźliśmy świetny, pięciogwiazdkowy camping Alba D’ora. Basen, siłownia, jacuzzi, domki z klimatyzacją, boisko, bar, restauracja, pub, market, Internet, bardzo blisko do morza i do „naszej” Wenecji. Krótka rozmowa Tomka z recepcjonistką wystarczyła, aby uległa jego osobistemu czarowi i zapłaciliśmy jeszcze mniej…

Pierwszy raz mogliśmy się spokojnie wyspać, odpocząć, zrelaksować i konkretnie zjeść…

EPILOG

Kilka ostatnich dni, jakie spędziliśmy praktycznie w większości w Wenecji były cudownym przeżyciem. Stojąc na Placu Świętego Marka, spoglądając na Grande Canal, gondole, wąskie uliczki, tłumy turystów, czując zapach prawdziwej włoskiej pizzy i spaghetti można było powiedzieć: Stało się! Dokonaliśmy czegoś, co nie śniło się nawet naszym dziadkom,. Pradziadkom i ojcom.

Niestety wszystko co dobre, szybko się kończy. Trzeba było zostawić Wenecję i wracać do kraju, gdzie czekały na nas stęsknione rodziny, zapłakane z radości fanki i ksiądz proboszcz. 18 sierpnia ok. godziny 15 zapakowaliśmy się więc w busa, polskiej, regionalnej firmy przewozowej „Skorpion” i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Kierowcom wystarczyły 22 godziny żeby dostarczyć nas bezpiecznie do domu. Wysiadaliśmy z podniesionymi głowami i rękami w geście triumfu…J

Łukasz Śniadach

Łukasz Śniadach
Komentarze 0
2010-06-09
Moje inne podróże

Komentarze

Zostaw swój komentarz

Wycieczka na mapie

Zwiedzone atrakcje

Poprad

Bratysława

Tihany

Budapeszt

Cluj

Lublana

Triest

Monfalcone

Wenecja

Wiedeń

Grajewo

Zaczarowane Podróże - dawniej podroze.polskieszlaki.pl
Copyright 2005-2024