Siedem dni w Pirynie

Siedem dni w Pirynie, Midorihato
Miniaturowa mapa z zaznaczeniem
1. Podróż

Jest wczesny poranek 2 września kiedy od płyty startowej lotniska Pyrzowice odrywa się nasz airbus, a sympatyczne stewwardessy Wizzair'a informują, że nasz lot odbywać się będzie na wysokości około 9000 metrów i potrwa niecałe półtorej godziny. Tak więc stało się: przed nami długa podróż na końcu której staniemy po raz pierwszy w górach bułgarskiego Pirynu! Silniki samolotu pracują na pełnych obrotach i rozświetlone lotnisko szybko niknie w warstwie niskich chmur a naszym oczom ukazuje się czyste błękitne niebo na którym lada moment powinno pojawić się słońce. Przelatujemy w okolicach Krakowa kiedy spod skrzydła rozbłyska pierwszy czerwony promień. Lot rzeczywiście mija szybko i (uwzględniając różnicę czasową +1 godzina) na kilka minut przed godziną ósmą odbieramy nasze plecaki w terminalu lotniska w Bourgas.

Plecaki przezornie zapakowaliśmy w polipropylenowe worki aby zapobiec ewentualnemu wciągnięciu troków w szczeliny taśmy transportowej. Różnie to bywa więc lepiej na zimne dmuchać - wszak worek kosztuje 2 złote i waży prawie nic a chodzenie po górach z porozpruwanym plecakiem nie jest takie przyjemne. Wreszcie ukazują się nasze worki na taśmie (co niektórzy obserwują nas podejrzliwie: co oni w tych workach przemycają?), łapiemy je i zarzuciwszy na ramię podążamy do wyjścia. Tam wsiadamy do taksówki która za 20 lewa zawozi nas pod Dworzec Kolejowy.

Do pociągu mamy ponad dwie godziny więc korzystamy z okazji by wypić poranną kawę, "obrabować" bankomat i obejrzeć okolice dworca. Spacer z ciężkimi plecakami po miejskim trotuarze nie należy do szczególnie przyjemnych ale zwiedziliśmy kilka sąsiednich ulic. Nasz pociąg odjeżdżał o 10.40 i o dziwo był prawie pusty. Kolejnym zdziwieniem okazały się ceny biletów: w 2 klasie podróż Bourgas - Septemvri (odległość 347 kilometrów) kosztowała tylko 19 lewa. Pociąg niestety nie był klimatyzowany więc szybko zrobiło się niemiłosiernie duszno i nawet otwieranie okna nie bardzo pomagało. Bułgarzy którzy się do nas dosiadali do przedziału byli bardzo rozmowni i uprzejmi - szybko dogadywaliśmy się mieszając słowa bułgarskie z rosyjskimi i polskimi a od czasu do czasu pomagając sobie również gestami rąk a nawet nóg. Krajobrazy przesuwające się za oknami nie były zbyt piękne: spalona słońcem trawa, uschnięte krzewy i leżące dookoła każdej miejscowości sterty śmieci! Minęliśmy Karnobat, Starą Zagorę, Płowdiw, Pazardżik i o 16.30 wysiedliśmy na dworcu w Septemvri.

Na przesiadkę mieliśmy tylko pół godziny więc nie dane nam było zapoznać się z miasteczkiem. Kupiliśmy bilet na kolejny odcinek trasy Septemvri-Bansko i resztę czasu zajęło nam zaznajomienie się z tutejszym piwem marki Pirinsko w przydworcowym barku. Nasz "pociąg" składający się ze spalinowej lokomotywki i czterech zielonych wagoników już czekał na swoim bocznym peronie. Wsiadamy i zajmujemy miejsca w przedziale. Obok nas jeszcze tylko kilka osób więc zostaje sporo wolnych miejsc.

Pociąg rusza i tu rozpoczyna się kolejny etap naszej przygody: pięciogodzinna podróż górską wąskotorową kolejką (119 kilometrów za 5,60 lewa). Szyny kolejki prawie cały czas biegną równolegle z asfaltową szosą i dość szerokim strumieniem. Wielką atrakcją okazują się tunele w które wjeżdżamy co najmniej 20 razy (szkoda że nie liczyłem dokładnie). Krótkie i długie, proste i kręte, wznoszące się ku górze i opadające w dół - wszystkie jednakowo ciemne i ciasne. Zdarzają się też miejsca poza tunelami gdzie odległość między ścianą wagonika a skałą nie przekracza pół metra - nie polecam zatem wychylania się z okien kolejki gdyż o wypadek nietrudno (również dlatego że gałęzie rosnących obok torów drzew i krzaków szorują po ścianach wagonów). Mijamy kolejne stacyjki, dosiada się coraz więcej ludzi, dzień chyli się ku zachodowi a skład cały czas uparcie pnie się w górę.

Około godziny 20.30 zatrzymujemy się na stacji Awramowo - najwyżej położonej stacji kolejowej na Bałkanach. Jesteśmy na wysokości 1267 m nad poziomem morza. Tu pociąg stoi prawie pół godziny w oczekiwaniu na "mijankę" - w tym czasie robi się ciemno a konduktor zapala w pociągu światło. Jest ono bardzo mizerne - pozwala zaledwie na rozpoznanie twarzy - o czytaniu można zapomnieć. Zatem pozostaje nam już tylko czekanie i zjadanie resztek zapasów przeznaczonych na drogę bo za oknami głucha ciemność. Teraz toczymy się szybko w dół gdyż docelowe Bansko leży na wysokości tylko 936 m npm. Zdarzają się jeszcze tunele ale tylko kilka. W pociągu ludzi z każdą stacją sukcesywnie ubywa i do Banska przyjeżdża prawie pusty skład. Oprócz na wysiadają jeszcze dwie osoby.

Jesteśmy w Bansku. Dookoła pusto i głucho - jest przecież godzina 23. Przez wyjątkowo czysty i zadbany hall dworcowy udajemy się w stronę miasta dzierżąc w ręku jego plan. Zadanie priorytetowe: znaleźć nocleg! Przed wyjazdem wyszukaliśmy sobie kilka kwater i poznaczyliśmy je na mapie. Jakież było nasze zdziwienie gdy idąc ulicami miasta za żadne skarby nie mogliśmy sie zorientować w numeracji domów! Nie dość że tabliczki z nazwami ulic są tylko na niektórych ulicach i to raczej tych położonych bliżej centrum to na dodatek numery domów są maleńkie i nigdy nie oświetlone (o ile w ogóle są)! Przeszliśmy spory kawałek a tu poszukiwanej kyszy ani śladu :-( Pojawiła się natomiast stacja benzynowa. Uff! Może tu coś będą wiedzieć. Niestety dwóch zaspanych młodych mężczyzn wzrusza ramionami. Kysza? Tutaj? Nie, na pewno nie, zdecydowanie nie! Radzą nam byśmy poszli do nowego miasta - tam są same hotele. Dziękujemy za poradę i udajemy się w przeciwnym kierunku - aż tak nie zależy nam na ilości gwiazdek a raczej na umiarkowanej cenie - wszak zatrzymujemy się tylko na kilka godzin by rano pojechać w stronę gór.

Zmierzamy teraz w kierunku centrum gdzie na mapie mamy oznaczoną kolejną kyszę przy ulicy Szipka. Przyplątuje się do nas bezpański pies i idzie z nami krok w krok - zdaje się jakby nas prowadził właśnie tam gdzie powinien być nasz nocleg. Rzeczywiście gdy po kilkunastu minutach odnajdujemy ulicę i oświetlony budynek z napisem "Kałojanowa Kysza" opuszcza nas nasz pies przewodnik a my próbujemy dostać się do środka. Nie jest to łatwe zadanie bo dzwonka przy drzwiach nie ma, a brama prowadząca na wewnętrzny dziedziniec jest zamknięta. Kombinujemy przez chwilę i ostatecznie decydujemy się zapukać w najniżej położone ciemne okno. Pukamy i po chwili w oknie na piętrze ukazuje się zaspany człowiek który każe nam chwilkę poczekać - jest więc nadzieja że coś się znajdzie. Czekamy cierpliwie i otwiera się brama a w niej stoi młoda kobieta która nas zaprasza do środka. Dostajemy ładny duży dwuosobowy pokój na parterze z oknami na podwórze i łazienką z prysznicem (jak zwykle w tym kraju prysznic jest bez brodzika). Cena 40 lewa za pokój. Wreszcie po 22 godzinach podróży można wziąć prysznic i wyciągnąć się horyzontalnie....

Zasypiamy twardym kamiennym snem z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.

...tak nastał wieczór i poranek dnia drugiego

2. Bansko


Dźwięk budzika komórki wyrywa mnie z błogiego snu. Wstaję szybko i spoglądam za okno gdzie dzień rozgościł się już na dobre. Poranne ablucje, kawa zaparzona w blaszanym kubku (jak dobrze że mamy ze sobą starą ruską mini grzałkę), spakowanie nieco "rozbebeszonych" wczoraj plecaków i opuszczamy naszą miłą kyszę. Jest parę minut po dziewiątej kiedy żwawym krokiem ruszamy w stronę Avtogara (dworca autobusowego) gdzie mamy nadzieję złapać busa do Banderitsy. Po drodze pośpiesznie robimy kilka fotek miasta i docieramy na miejsce (dworzec autobusowy położony jest tuż obok kolejowego). Tutaj kończy się nasza radość bo miła pani w okienku informuje, że bus pojedzie dopiero o 14.30. Mamy zatem kilka godzin na zwiedzanie miasta - co prawda wolelibyśmy być już w górach ale dobre i to. Postanawiamy obejrzeć miasteczko które już na pierwszy rzut oka wydało się nam sympatyczne. Decydujemy się jeszcze na skorzystanie z dworcowej toalety i tu doznajemy szoku: dworzec często postrzegany jako wizytówka miasta ma toaletę z lat 30 ubiegłego wieku i na dodatek koszmarnie brudną!!! Dziwne bo przecież zrobienie toalety we współczesnym standardzie to dla dziesięciotysięcznego miasta nie byłby chyba aż taki problem finansowy.

Udajemy się na starówkę. Docieramy do miejskiego deptaku Car Simeon a nim do centralnego placu miasta im. Nikola Vapcarova z pięknym gmachem Biblioteki Miejskiej i zamkniętym na głucho Centrum Informacji Turystycznej. Dookoła sklepiki z pamiątkami i restauracje zapraszają turystów których o tej porze roku chyba nie ma zbyt wielu. Bansko to raczej ośrodek sportów zimowych i prawdziwy sezon zacznie się tam dopiero w październiku. Na urokliwej uliczce Jane Sandanski spotykamy ślicznego malutkiego kotka który koniecznie chce się z nami zabrać w dalszą drogę. Ogólnie w mieście jest bardzo dużo bezpańskich kotów i psów (na szczęście nie są agresywne) które wylegują się na miejskich skwerach. Spacerując wąskimi i pustymi o tej porze uliczkami trafiamy na Cerkiew Świętej Trójcy. Wewnątrz mrok, przyjemny chłód, woń palonych woskowych świec, modlitewny nastrój i o dziwo sporo ludzi. Potem wzdłuż koryta rzeki Glazne udajemy się w stronę dolnej stacji kolejki gondolowej. Po drodze spotykamy staruszka powożącego oślim zaprzęgiem, jadących wierzchem młodzieńców i bawiące się romskie dzieci które bardzo chętnie pozują nam do zdjęć. Z niepokojem spoglądamy na góry: tam niczym w kotle czarownic przewalają się potężne chmury i od czasu do czasu słychać pomruki dalekich piorunów. Nic dziwnego - wszak Piryn jak sama nazwa wskazuje to królestwo Peruna. Zmęczeni dźwiganiem plecaków i dreptaniem po asfalcie wracamy na dworzec i korzystając z reszty czasu lokujemy się na jego piętrze w chińskim barze.

Kiedy na peron podjeżdża niebieski bus schodzimy na dół i kupujemy bilet do schroniska Banderitsa. Kierowca dziwi się, że nie do Vihrena i po dwakroć się upewnia czy aby na pewno Banderitsa. Jesteśmy trochę tym zdziwieni ale niedługo przekonamy się na własnej skórze dlaczego tak reagował. Wsiadamy do środka gdzie są już dwie osoby i... bus odjeżdża na 10 minut przed planowanym czasem!!! Przejeżdżamy przez całe Bansko ulicą Glazne, mijamy stację kolejki gondolowej i wjeżdżamy w las. Droga wije się serpentynami, mijamy trzy ładnie położone w lesie hotele, nowo budowaną kolejną nartostradę, camping i zatrzymujemy się na zakręcie drogi.

Przed nami Schronisko Banderitsa. Na pierwszy rzut oka ładnie wkomponowany w otoczenie duży nowoczesny obiekt w bliższym kontakcie z każdą chwilą traci swój blask. Na placu centralnie stoi słup oświetleniowy z trzema lampami ale za to bez żarówek, na słupie tabliczka "parking 5 lewa za dobę". Mijamy go i wchodzimy do środka. W dużej jadalni ustawione kilkanaście stołów a przy najdalszym z nich otoczona kłębami papierosowego dymu siedzi para młodych ludzi. Witamy się i dziewczyna okazuje się być provaditielem tego schroniska. Na widok orła na paszporcie na jej twarzy gości szeroki uśmiech. Meldujemy sie i kupujemy dwa noclegi (10 lewa za osoba/noc) - dostajemy kwaterę numer 20 w szeregu drewnianych bungalowów stojących obok murowanego schroniska. Wewnątrz zimno i wilgotno. Nad drzwiami żarówka o nieznanej mocy oscylującej miedzy 5 a 20 watt w zależności od tego czy w gniazdku elektrycznym jest coś włączone czy nie. Trzy łóżka o mocno rozciągniętych sprężynach, wieszak na ubrania na ścianie i dwa drewniane taborety stanowiły wyposażenie pokoiku.

Zanim zdążyliśmy sie rozgościć na zewnątrz rozszalała się burza. Obserwacja piorunów to moja specjalność więc zająłem miejsce na werandzie. Burza trwała z godzinę i gdy zaczęło się przejaśniać zabraliśmy się za rozpoznanie terenu. O umywalni z ciepłą wodą należało zapomnieć. Na skraju placu stał płócienny parasol osłaniający betonowe koryto z kurkiem lodowatej wody. Parę metrów dalej po pokonaniu mocno zarośniętej zielskiem i pokrzywami ścieżki odnaleźliśmy WC (w standardzie międzywojennym bez śladu wody). Trudno - jakoś przeżyjemy te dwa dni - oby tylko jutro nie padało - powiedzieliśmy sobie i korzystając z przejaśnienia postanowiliśmy zrobić rekonesans w stronę Schroniska Vihren. Nie mówiliśmy tego głośno ale obaj mieliśmy nadzieję że Schronisko Vihren będzie miało ciepła wodę i może sie tam nazajutrz przeniesiemy.

Ruszyliśmy asfaltową drogą w górę i po kilku minutach dotarliśmy do tablicy informującej o tutejszej atrakcji: niedaleko rósł piękny okaz słynącej z długowieczności sosny. Największy jej okaz ma 1300 lat , 26 metrów wysokości i 8,5 metra obwodu. Rzeczywiście imponujące drzewo. Charakterystyczną cechą i tajemnicą długowieczności tamtejszych sosen jest to, że po osiągnięciu pewnej wysokości przestają róść ku górze a rozrastają się mocno na boki. Dzięki temu nie są narażone na niszczycielskie działanie wiatru; w myśl zasady nie wychylaj się zanadto to pożyjesz dłużej. Potem porzucając asfalt a wkraczając na szlak turystyczny ruszamy dalej.

Po około pół godzinie oczom naszym ukazuje się granitowa budowla przykryta zielonym dachem - to Hyża Vihren. Szybko tracimy nadzieję na lepsze warunki. Umywalnia zorganizowana w stojącym obok murowanym baraku różni się od tej naszej tylko stałym dachem. Woda i tu jest lodowata a o prysznicu można pomarzyć. Wchodzimy do schroniska. Wielki hall a za nim jadalnia z kilkunastoma stołami. W głębi kuchnia turystyczna i bufet. Niestety w bufecie nie ma nic prócz piwa, kawy, papierosów i batoników. Tu spotykamy pierwszych Polaków: ośmioosobowa grupa rodaków właśnie wychodzi ze schroniska w stronę Sinanicy. Zamieniamy kilka słów a potem zabieramy się za dokładniejsze oględziny schroniska. Niestety nie wypadają one zbyt pomyślnie. Szczególnie zraziło nas niedbalstwo w postaci rozbitej szyby w oknie zatkanej wiszącą od wewnątrz firanką. Nie było to doraźne rozwiązanie problemu bo wystający na zewnątrz przez dziurę kłębek firanki był zakurzony tak jakby tkwił tam od kilku sezonów. Widać że nikomu na tym nie zależy by w schronisku zatrzymywali się wędrowcy. No cóż skoro schronisko jest państwowe to znaczy niczyje a zatem po co dokładać sobie roboty - lepiej niech nikt tu nie zagląda i nie przeszkadza. Obserwujemy przy okazji podjeżdżające tutaj dobrej klasy samochody z których wysiadają ludzie i fotografują się na tle pyszniącego się w wieczornym słońcu Vihrena po czym wsiadają do aut i odjeżdżają na dół. Bo cóż innego tu można robić?

My też nie zatrzymujemy się dłużej i przechodząc obok drugiego budynku schroniska zwanego Ławką podążamy na południe na krótki rekonesans okolicy. Przechodzimy przez strumień i docieramy do rozległej łączki z rzadka porośniętej kosówką. Tymczasem słońce schowało się już za Vichrenem i czas wracać do "domu".

Po drodze zachodzimy jeszcze na camping położony w bliskim sąsiedztwie Banderitsy i tu spotyka nas niespodzianka: pyszne jedzenie i bardzo miła obsługa. Szybko dochodzimy do wniosku że to już musi być prywatny interes bo rzeczywiście zadbano tu o nas bardzo dobrze. Jesteśmy bardzo głodni a jutro czeka nas cały dzień górskiej wędrówki więc postanawiamy zjeść solidną kolację. Zamawiamy świński kotlet z grilla plus frytki i sałata. Do tego jeszcze oczywiście piwo. Wielkie jest nasze zdumienie kiedy zaczynają pojawiać się zamówione specjały: kotlet ma średnicę deserowego talerzyka i grubość jednego centymetra, frytki a właściwie ćwiartki ziemniaków tworzą na talerzu wysoki kopczyk a szopska sałata ma kształt samego Vihrena. I to wszystko kosztuje tylko 22 lewa za dwie osoby! Dodać należy że bardzo szybko i ładnie podane. Zachęceni pytamy o możliwość zjedzenia jutro śniadania. Otwarte jest niby od 7.30 ale barman zapewnia nas, że jak trzeba to może otworzyć wcześniej jeśli nam tak pasuje. Moglibyśmy się w tym momencie poczuć po królewsku gdyby nie to że czeka nas jakże skromna i zimna wieczorna toaleta. Camping i schronisko - dwa światy położone od siebie o pięć minut drogi.

Toaleta wieczorna zajmuje nam zaledwie parę chwil i mimo wczesnej pory udaje się nam szybko zasnąć.

...tak nastal wieczór i poranek dnia trzeciego

3. Vihren i Konczeto

Łóżko było bardzo niewygodne więc budzę się o siódmej z bolącym kręgosłupem i szybko się ubieram żeby nie zamarznąć. Potem szybka wręcz symboliczna toaleta i zasuwamy na camping na śniadanko. Jadłospis śniadaniowy jest nieco uboższy niż wieczorny ale zamawiamy omlety i kawę a potem szybciutko z powrotem do naszego bungalowa. Przepakowujemy plecaki zabierając na dzisiejszą wędrówkę tylko kilka najbardziej potrzebnych rzeczy i o 8.30 w ciepłych promieniach słońca maszerujemy znowu w stronę górnego schroniska.

Nasz dzisiejszy cel to Vihren (2914m npm) a jeśli czas, siły i pogoda pozwolą to może powędrujemy dalej do schronu Konczeto. Zobaczymy. Tymczasem skupiamy sie na Vihrenie. Przy schronisku nabieramy do butelek wodę ze źródełka i ruszamy czerwonym szlakiem w stronę szczytu. Po kilkunastu minutach przed nami na ścieżce pojawia się... owca. Owca jest brudna i cuchnąca ale sympatyczna.Co więcej nie daje sie wyprzedzić i cały czas idzie przed nami. Gdy się zatrzymujemy ona też staje i ogląda się za siebie. Gdy ruszamy ona też rusza. Wypisz wymaluj przewodnik! Uznajemy więc że jest naszym przewodnikiem i około pół godziny drepczemy po jej śladach. Nagle owca skręca ostro w prawo na wąską ścieżkę natomiast ścieżka szersza wiedzie na wprost. Uznajemy że szlak idzie prosto a ona chce iść skrótem. Porzucamy zatem jej towarzystwo i idziemy nadal prosto czym kwadrans później wpędzamy się w kłopoty: ścieżka się kończy i szlaku nie widać.

Ruszamy na wyczucie w górę każdy z nas w odległości parunastu metrów jeden od drugiego. Moja "trasa" biegnąca ku górze płytkim żlebikiem dość szybko kończy się ścianą kosodrzewiny. Dalsze przedzieranie się nie ma sensu - wracam do Roberta który poszedł sąsiednim żlebem. Po kwadransie poszukiwań zdzwaniamy sie telefonicznie i odnajdujemy. Idziemy ciągle w górę nie decydując si ę na wycofanie do punktu rozstania z owcą ze względu na znaczną już różnicę wysokości. Trudno, jakoś dobrniemy. Udaje się nam zlokalizować nasze położenie na mapie i przy pomocy lornetki określić położenie szlaku. Idziemy teraz wzdłuż niewielkiego strumyka i kiedy odnajdujemy jego źródło krajobraz nagle zamyka się wokół nas. Jesteśmy w głębokim dołku o bardzo stromych ścianach porośniętych wysoka trawą. Chwila odpoczynku i szturmujemy podejście by po kilkunastu minutach na górze odnaleźć zgubiony szlak. Co więcej spostrzegamy w niedalekiej odległości stadko owiec - zapewne jest tam nasza przewodniczka i śmieje sie z nas. Na niebie tymczasem pojawiają się chmury - na razie niewinne białe obłoki ale nad samym szczytem Vihrena robi się ciemniej. Czyżby koniec słonecznej pogody?

Idziemy dalej w stronę Przełęczy Kabata i tu po drodze spotykamy pierwszych dziś ludzi na szlaku: grupę czterech Węgrów nazwaną przez nas od ich sposobu chodzenia "Hungarian Express" i parę młodych Bułgarów. Czyli totalna pustka nie licząc tych kilkunastu sztuk owiec. Dopiero na przełęczy dostrzegamy życie: w dolinie nad Vlahinskim Jeziorem kilka koni a cała przełęcz zasiedlona jest przez śliczne różnokolorowe krowy i byki. O ile towarzystwo krów jest nam miłe to byki obchodzimy z pewna rezerwą - mamy wszak czerwone plecaki! Pogoda coraz bardziej się psuje - wszystkie szczyty w stronę Kameniticy otulone są już przez szaro-bure chmury. Tracimy w tym miejscu nadzieję na Konczeto; obyśmy tylko zdążyli wejść na Vihrena.

Jest kwadrans po dwunastej kiedy ruszamy w kierunku szczytu. Ścieżka wije się zakosami we wszystkie strony a oznaczenia szlaku malowane są bardzo rzadko. Początkowo wypatrujemy szlaku ale potem idziemy już na wyczucie - byle w stronę szczytu. Robi sie coraz zimniej i wilgotniej zatem wchodzimy w strefę chmur. Podejście nie jest trudne technicznie ani bardzo strome więc idzie się dobrze. Tylko uszy i nosy marzną.

Kwadrans przed trzynasta docieramy na szczyt. Na górze spotykamy "Hungarian Express" (który nie wiadomo kiedy nas minął) i cztery inne osoby. Pusto, zimno, cicho... po prostu pięknie! Jesteśmy na Vihrenie a nawet wyżej bo oczywiście wdrapujemy się po kolei na trzymetrowy kamienny słupek stojący na szczycie. Na słupku powiewa bułgarska flaga - jak szkoda że nie zabraliśmy naszej biało-czerwonej. Moglibyśmy się chociaż tym pochwalić przed Węgrami którzy nas zdystansowali we wbieganiu na górę. Trudno. Na szczycie nie pozostajemy zbyt długo i po zrobieniu kilku zdjęć zapada decyzja o zejściu do Przełęczy Premkata. Ten odcinek czerwonego szlaku jest znacznie trudniejszy - widzimy kilka osób wchodzących od tej strony przy użyciu rąk. Zejście tez chwilami bywa trudne gdyż spod butów osuwa się drobny piarg. Pocieszające jest tylko to ze im niżej jesteśmy tym cieplej i chmury się rozrzedzają.

Kiedy jesteśmy na przełęczy jest godzina czternasta i świeci słońce. Postanawiamy iść dalej w stronę Konczeto. Wspinamy się na stok Kutelo i w odległości około stu metrów przed szczytem trawersujemy go południowym stokiem. Przed nami widać idących na Konczeto ludzi więc to dodaje nam wiary w to że pogoda się utrzyma przez co najmniej godzinę. Tyle nam powinno wystarczyć na pokonanie tam i z powrotem Grani Konczeto - słynnego przejścia od Kutelo do Banskiego Suchodołu. Nachylenie stoku jest znaczne a ścieżynka bardzo wąska ale na szczęście jest sucho więc przy odrobinie uwagi można uniknąć poślizgu. A ślisko jest gdyż zarówno Vihren jak i sąsiednie szczyty w stronę Kameniticy są utworzone z białego marmuru. Nie jest to co prawda to co wypolerowane kamienie na Czerwonych Wierchach w Tatrach ale trzeba zachować czujność. Szlak biegnie prawie poziomo i dopiero w końcowej fazie wznosi się nieco w górę w stronę grani. Tu napotykamy najpierw na żelazne słupki a potem na łączącą je stalową linę. Nie lubię chodzić w rękawicach ale przy tej linie założenie ich jest prawie koniecznością. Zakładam tzw "wampirki" - wprawdzie jednorazowe ale za to tanie i co ważne można się ich pozbyć w schronisku i nie nosić następnego dnia. Dochodzimy do skraju grani i przed nami rozpościera się zapierający dech w piersiach widok. Stoimy jak urzeczeni - czegoś takiego jak do tej pory nie widziałem nigdy. Potem okazało się że z całej naszej wyprawy ten obraz najbardziej utkwił nam w pamięci. W dali na horyzoncie skrzące się w słońcu Bansko a bliżej po prawej stronie strome i dzikie północne stoki Kutelo, po lewej Banski Suchodol a pośrodku olbrzymia dziura polodowcowego Suchodolskiego Cyrku. Dno tej rozległej doliny zasłane jest olbrzymimi głazami które przez wieki odrywały się od grani i tylko w jednym miejscu rośnie odrobina trawy. Krajobraz marsjański. Dolina dochodzi prawie pod nasze stopy gdyż grań Konczeto na której strony opada w je stronę ponad 200 metrowym pionowym urwiskiem. na dole u naszych stóp leży wieczny śnieg w marsjańskim różowym kolorze! Dodatkowo brak śladów wody w całej tej dolinie nasuwa kosmiczne skojarzenia. Czy podobnie jest na Marsie?

Idziemy granią w stronę Banskiego Suchodołu przystając co chwilę by podziwiać krajobraz a także by sfotografować maleńkie roślinki które tutaj na wysokości prawie 2800 metrów znalazły sobie grudkę ziemi i wydały kolorowe kwiaty. Właśnie w tym miejscu spotykam pierwszy raz w życiu rosnącą w naturalnych warunkach szarotkę - symbol Piryńskiego Parku Narodowego. Ślicznotka ma zaledwie 5cm wysokości i ledwo ją można dostrzec na tle szarego kamienia. Te przerwy znacznie wydłużyły nasz czas przejścia przez Konczeto i na Banskim Suchodole stajemy dopiero kwadrans po pietnastej. Uznajemy ze to zbyt późno by iść dalej w stronę schronu Konczeto a ponadto zrywa się zimny wiatr który pędzi kolejne ciężkie chmury - zapada decyzja o powrocie. Robimy sobie jeszcze pamiątkowe zdjęcie w niecodzienny sposób manifestując swoją tożsamość narodową.

Powrót oczywiście tą samą drogą aż do Przełęczy Premkata ale idąc w przeciwną stronę otwierają się przed nami nowe rozległe widoki: Hvoynati Vrah, Muratov Vrah i Gredaro a przed nimi Vlahinskie Jeziora. Z przełęczy schodzimy już nową dla nas drogą w stronę Cyrku Kazanite - zejście początkowo trawiastą łączką pod koniec przeradza się w skalisty wąwozik. Mimo północnej wystawy rośnie tu śliczny ogródek z dzwonkami alpejskimi. Przed nami ukazuje się położony na niewielkim wzgórku schron Kazana. Pozostajemy w tym miejscu kilka minut na odpoczynek. Za nami z tyłu strome północne dzikie i niedostępne ściany Vihrena a wokół wielkie marmurowe głazy. Ścieżka prowadząca w dół usiana jest drobnym marmurowym rumoszem który często usuwa się spod buta i kiedy docieramy do rozległej kolistej łączki o średnicy około 100 metrów ogarnia nas rozleniwienie. Chętnie zostalibyśmy tu na noc w namiocie gdybyśmy takowy mieli.

Od tego miejsca na szlaku robi się coraz ciaśniej za sprawą dwumetrowej wysokości kosodrzewiny która przechodzi w rzadki sosnowy las. Schodzimy tym lasem aż do samego schroniska. Jesteśmy już solidnie zmęczeni więc droga dłuży się bardzo; w lesie nie ma prawie nic ciekawego do zobaczenia. No może poza rażoną piorunem, opaloną sosną rosnącą nieopodal schroniska Banderitsa do którego docieramy o 18.20 po prawie 10 godzinach marszu. Zmęczeni ale szczęśliwi - plan wykonany w 90%. Radość naszą zmąca jedynie brak prysznica - pozostaje tylko "umycie się" mokrymi chusteczkami. Jest tylko nadzieja że jutro staniemy wieczorem w Demianicy i tam będzie ciepła woda.

Ostatnią tego dnia atrakcją była kolacja na na campingu i buteleczka rumu która uczciliśmy zwycięstwo.

...tak nastał wieczór i poranek dnia czwartego


4. Od Banderitsy do Demianicy


7.30 pobudka, namiastka mycia, śniadanko na campingu a potem pakowanie plecaków. Dziś zabieramy się stąd i wyruszamy do Demianicy. Nastrój hurraoptymistyczny bo... po pierwsze zapowiada się idealna pogoda, po drugie mamy nadzieję na wieczorną kąpiel, po trzecie przed nami przejście wokół kilku przepięknych jezior. Żegnaj Banderitso - mamy nadzieję, że jak tu kiedyś powrócimy to zastaniemy już europejską normalność czyli co najmniej porządne i czyste toalety. Oby!

Słońce mimo wczesnej pory praży już solidnie więc nie ma żartów: trzeba użyć filtrów UV i osłonić głowę. Ruszamy jak wczoraj w stronę schroniska Vihren a potem przechodzimy przez kładkę i docieramy do rozległej łączki Ravnako. Tej samej którą odwiedziliśmy przedwczoraj podczas wieczornego rekonesansu. Tu spotykamy dwójkę Polaków, z którymi przez pewien czas razem podążamy. Niestety nasza kondycja jest nieco słabsza i przychodzi się rozstać. Zmęczeni przysiadamy na dużym płaskim kamieniu skąd obserwujemy położone w dole Ribno Ezero na brzegu którego pasą się konie. Piękny widok i chętnie byśmy tam poszli ale nie chce się nam zbaczać ze szlaku, nadkładać drogi i jeszcze na dodatek tracić wysokość. Po naszej prawej stronie pyszni się masyw Todorki a my klucząc między kępami wysokiej kosówki i granitowymi (tak, marmurowe skały kończą się na Vihrenie) blokami skalnymi zmierzamy na wschód w stronę Żabieżko Ezero.

Docieramy tam około trzynastej i w osobach siedzących nad jego brzegiem rozpoznajemy znajomych Węgrów z "Hungarian Express". Oni też nas rozpoznają więc zamieniamy ze sobą parę słów a na koniec Madziarzy dość poprawną polszczyzną stwierdzają: "Polak, Węgier dwa bratanki - i do szabli i do szklanki". Jesteśmy mile zaskoczeni ale my niestety po węgiersku nic a nic. Trochę nam wstyd. Nad jeziorem pasą się konie - kilkanaście sztuk. Piękne, zadbane, a przede wszystkim wolne! W tak ślicznym otoczeniu decydujemy się na dłuższy postój i dopiero o czternastej ruszamy dalej.

Teraz kończy się sielanka a zaczyna wysiłkowe podejście południowym zboczem Małej Todorki w kierunku Przełęczy Premkata. Tego dnia mam kiepską formę i już po kilkunastu minutach zaczynam drastycznie tracić siły. Na nic nie zdają się coraz częstsze odpoczynki - sił ubywa z każdym krokiem. Zaczynam nawet rozważać możliwość odwrotu kiedy przychodzi olśnienie: w apteczce mam glukozę! Przyrządzam miksturę i wypijam słodki płyn a po kilkunastu minutach "rosną mi skrzydła" i ruszamy dalej. Teraz można iść! Na Przełęczy Premkata stajemy kwadrans przed piętnastą.

Przed nami na wprost widok na Vasiliaszki Gorno i Ribno Ezero, po lewej wschodnie stoki Todorki a po prawej Vasiliaszki Czukar i Vazela. W tle za doliną rzeki Valiavicy dostrzegamy ciekawy kształt który przypomina naszą Orlą Perć - to masyw Strażhite. Niedługo cieszymy się samotnością bo oto w ślad za nami niczym Szpiegowie z Krainy Deszczowców nadciągają chłopaki z "Hungarian Express"! Nie zagrzewają tu jednak długo miejsca bo udają się na szczyt Todorki a my wybieramy zielony szlak trawersujący jej szczyt szerokim łukiem. Ścieżka przebiega prawie horyzontalnie więc można odpocząć w ruchu nie tracąc czasu - nie jest już przecież tak wcześnie.

Na chwilę zatrzymujemy się koło stawów Todorini Oczi i skręcamy w prawo w dół w stronę Vasiliaszkich Ezer. Zejście początkowo bardzo łagodne i wygodne w dalszej części jest strome co szczególnie daje się odczuć w kolanach. Ciężki plecak robi swoje i stawy kolanowe zaczynają dokuczać - w tym miejscu bardzo przydałyby się kijki których niestety nie mamy ze sobą. Docieramy na szeroką, płaską i podmokłą łączkę gdzie zatrzymujemy się dla chwili wytchnienia, uzupełniamy zapasy wody ze strumienia i posilamy się garścią orzeszków. Przy okazji obserwujemy niecodzienny wyścig: najpierw sunąca wielkimi susami kobieta w średnim wieku, za nią w niewielkim odstępie czasowym kilkunastoletnia dziewczyna biegnąca resztka sił i zagryzająca zębami trok od plecaka a za kolejne kilka minut ojciec z synem. Ci już nie śpieszyli się zbytnio - widać było, że nie zależy im na wygraniu wyścigu - usiedli nieopodal nas i też odpoczywali. Potem gdy dotarliśmy do schroniska okazało się, że byli to członkowie jednej rodziny współzawodniczący ze sobą.

Po odpoczynku ruszamy dalej - przed nami Vasiliaszki Ezera. Zaczynamy dostrzegać na powierzchni wody sporych rozmiarów kręgi, znak że są tu ryby. Skoro zaś ryby to i powinni być wędkarze,! Przykładam do oka szkła lornetki i dostrzegam na przeciwległym brzegu namiot i trzech mężczyzn z wędkami. Z zarośli za nimi snuje się smużka dymu. Staje mi przed oczami obraz smażących się na patelni małych złocistych rybek ... ech, marzenie ściętej głowy! Żeby tak w schronisku była zupa i frytki to już będzie dobrze. Ryba musi poczekać pewnie do czasu powrotu do Bourgas. Blisko brzegu powierzchnia wody pokryta jest dziwnymi wodorostami: sprawiają wrażenie trawy o długich twardych liściach. Liście te pływają po wodzie tworząc coś co przypomina nam gęstą i długą brodę. Wraz z dotarciem do brzegu Gorno Vasiliaszki Ezero teren wypłaszczył się i przez jakiś czas przestałem odczuwać ból w kolanach. Szlak prowadzi lekko w dół gdzie leży Ribno Ezero. Jest tu tak pięknie że wcale nie chce się nam stąd ruszać; przy płytkim brzegu obserwujemy całe ławice drobnych rybek a na środku gdzie woda jest głębsza widać kręgi na wodzie robione przez większe sztuki.

Szlak mija Ribno Ezero i przecina wypływający z niego strumień - od tej pory wchodzimy w rzadki sosnowy las a ścieżka znowu robi się stroma. Tutejsze sosny są bardzo płodne i zrzucają z siebie corocznie olbrzymie ilości małych szyszek, które zalegając ścieżkę stanowią utrudnienie dla wędrowca. Łatwo można się na nich "przejechać" jak na wrotkach. W tym miejscu spotykamy pięknie zbudowane "trójzębne" drzewo - ciekawe czy urosło tak naturalnie czy też było to celowe działanie ludzkiej ręki?

Słychać już szum Valjavicy, a świadczy to o tym, że do schroniska mamy już tylko kilkanaście minut. Mimo zmęczenia przyśpieszamy jakbyśmy dostali skrzydeł i rzeczywiście niebawem ukazuje się nam długo oczekiwany widok: rzędy drewnianych domków, a za nimi w górze schronisko Demianica. Schronisko już na pierwszy rzut oka przypada nam do gustu gdyż przypomina trochę nasze tatrzańskie Schronisko na Hali Ornak. Nad wejściem spory dzwon oraz tablica informująca o okolicznych atrakcjach i czasach przejść. Wchodzimy do środka szukając provaditiela. Niewielki pusty hall w którym stoją dwa fotele i kilka szaf; zapach wiatru i igliwia miesza się z zapachem świeżo upranej pościeli. Na kolejnych drzwiach napis "Provaditiel" - wchodzimy ale wewnątrz nie ma nikogo. Szukamy dalej przechodząc do sali jadalni a potem w stronę kuchni. Ach, co za kuchnia! Na blasze stojącego na środku olbrzymiego pieca opieka się czerwona papryka tzw czuszka. Iście niebiański zapach drażni nasze zmysły. Pytamy krzątającego się po kuchni człowieka o możliwość noclegu; każe nam chwilkę poczekać i kiedy kończy przygotowywać jakąś potrawę wychodzi do nas i zaprasza do biura. Okazuje się, że to on jest tutaj gospodarzem. Duży barczysty mężczyzna o dobrotliwej twarzy na widok mojego paszportu szeroko się uśmiecha. Co tu u licha jest grane z tymi polskimi paszportami? Skąd ten uśmiech? Miejsce oczywiście się znajdzie - dostajemy domek o numerze 23 w cenie 15 leva za osobę. Zostajemy tu na dwie noce więc kosztuje nas to 60 lewa. Niemalże błagalnym tonem pytamy o łazienkę... chwila wyczekiwania i pada odpowiedź: tak, jest, nawet z prysznicem. No ciepła woda jest tylko czasami - uśmiecha się znowu gospodarz. Dobre i to. Dostajemy komplety pościeli i udajemy się do naszego domku.

Tu kolejne miłe zaskoczenie: w środku jest skromnie ale bardzo czysto i... ciepło. Dwa piętrowe drewniane łóżka porządny wieszak na ubrania, krzesło, u sufitu niezbyt mocna żarówka ale przynajmniej nie przygasa po włączeniu do gniazda ładowarki od telefonu. Łóżka są dość wygodne i nie skrzypią. Rozpakowujemy plecaki a potem zwiedzamy jeszcze WC - jest podobne jak w Banderitsy, z tym że przynajmniej jest woda do spłukiwania: w postaci ogrodowego węża zakończonego pistoletowym zraszaczem. Są też porcelanowe muszle tzw. "łapy" podobnie jak na dworcu w Bansku.

Skoro kwaterunek mamy już za sobą to pora udać się na kolację. Zaczynamy oczywiście od Zagorki która po całym dniu wędrówki w palącym słońcu smakuje tutaj nieziemsko. Piwo jest pierwszorzędne ale na jedzenie jakoś nie bardzo mam ochotę - zjadam tylko zupę i idę sprawdzić temperaturę wody w prysznicu. Hurrrra!!! Jest, i to prawie gorąca (oceniam na 35stopni). Prysznice (dwa oddzielne pomieszczenia) nie są może supernowoczesne ale i tak jest nieźle: krzesło i wieszak na ubrania, zamykane na rygiel drzwi; powierzchnia około 8 metrów kw. Biorę prysznic i mimo wczesnej pory już na nic nie mam ochoty prócz łóżka.

Nie pamiętam kiedy ostatnio byłem tak szczęśliwy jak tego wieczoru po tej cudownej wręcz kąpieli. Zasypiam błyskawicznie.

...tak nastał wieczór i poranek dnia piątego


5. Dżangalska i Mozgoviszka Porta

W nocy kiepsko spałem - chyba wczoraj słońce przegrzało mi głowę bo budziłem się co chwilę z uczuciem gorączki i pulsowania w skroniach. Na szczęście rano jest już dobrze ale dziś muszę już koniecznie założyć czapkę bo udar murowany. Poranna toaleta w zimnej niestety wodzie wcale nam nie przeszkadza; po niej udajemy się na śniadanie. Przed stołówką przechadza się pies Echo i czarno-biały kot o nieznanym nam imieniu. W jadalni jest już kilka osób; siadamy i zamawiamy kawę oraz omlet. Rozglądam się wkoło: obok nas stół , na nim płyty audio i DVD, powyżej telewizor, tuner satelitarny, gitara... Po drugiej stronie duży żeliwny piec teraz zimny ale już niedługo pewnie będzie miał co robić.

Omlet jest pyszny ale kawa w niczym nie przypomina naszej polskiej kawy. Mimo że zamówiliśmy kawę z zaznaczeniem "strong+big" to i tak dostaliśmy taką samą jak wczoraj. Jeśli ktoś lubi mocną parzoną kawę to radzę zabrać ze sobą do plecaka i skorzystać z wrzątku w schronisku. Ale dość wybrzydzania - jeśli porównać to schronisko do Banderitsy to wypada jak niebo i ziemia. Nawet jakby go porównać do polskiego Murowańca to tutaj jest naprawdę fajnie. Swojsko i przytulnie.

Po śniadaniu pakujemy do plecaków tylko kurtki przeciwdeszczowe, ostatnią przywiezioną z Polski porcję kabanosa, batoniki, puste butelki na wodę i biorąc d... w troki zasuwamy w górę wzdłuż potoku Valiavica. Mamy tu trzy szlaki: zielony którym przyszliśmy wczoraj z Vihrena, niebieski zmierzający w stronę Tevno Ezero i żółty wiodący przez Dżangalską Przełęcz do schroniska Bezbog. Dziś pójdziemy właśnie żółtym szlakiem do Przełęczy Dżangalskiej zwanej dawniej Samodivską a potem... potem to się zobaczy, na ile starczy sił i czasu. Początkowo rzadkim sosnowo-świerkowym lasem a potem między wielkimi kępami dorodnej kosodrzewiny wydostajemy się na rozległą przestrzeń gdzie wita nas ryk dzikiego, jak sądzimy zwierza. Ryk powtarza się kilka razy i jak nic przypomina misiowe pozdrowienie. Trochę skóra mi cierpnie ale idziemy twardo dalej. Ryczący zwierz jest już tuż, tuż kiedy do naszych uszu dociera dźwięk pasterskich dzwonków. To stado krów zmierzające w naszą stronę a ryczący zwierz to okazały byk idący przodem. Nigdy wcześniej nie słyszałem tak ochrypłego byka - musiał biedak wczoraj nadwyrężyć gardełko. Byczek zresztą też nie wygląda przyjaźnie i wcale nie chce nam ustąpić miejsca na szlaku. Niby jesteśmy na pierwszeństwie bo pod górę ale pokornie złazimy ze ścieżki i liczące kilkadziesiąt sztuk stadko żwawo przechodzi obok nas . Szlak wiedzie wśród kęp wysokiej trawy która jest przysmakiem krów a zatem skoro jest pokarm to są również odchody. Trzeba mieć się na baczności bo teren jest dość szczelnie "zaminowany".

Przy ścieżce rosną wielkich rozmiarów dziewanny oraz super słodkie maliny i super kwaśne porzeczki. Czyli dla każdego coś miłego. Obok nas szumi spory potok Valjavica który bierze swój początek w Valiaviszkich Jeziorach. Woda czysta i zimna a po nabraniu w do butelki na ściankach pojawiają się pęcherzyki gazu. Smak oczywiście wyborny! Po lewej stronie za potokiem wznosi się rozległy masyw Vojvodskiego Wierchu i Małego Poleżana który skutecznie zasłania nam dalsze widoki.

Parę minut po jedenastej stajemy u progu Prevalskiego Cirkusa - kilka małych jeziorek i obficie meandrujące potoki tworzą przepiękną scenerię. Takich klimatów w naszych polskich górach nie ma nigdzie - trzeba przyjechać aż tutaj. Spotykamy grupę Bułgarów którzy przyszli tu na weekendowy biwak. Młody człowiek wędkuje a starsi siedzą w kępie kosówki i rozpalają ognisko. Rozmawialiśmy między sobą chyba zbyt głośno bo z kępy wychodzi kobieta która prawie czystą polszczyzną informuje nas, że duża grupa naszych rodaków wczoraj przechodziła tędy do Tevno Ezero. Kobieta jest Bułgarką ale kiedyś była w Polsce i nauczyła się naszego języka. Rozmawiamy sobie parę chwil a potem decydujemy się na krótki odpoczynek w cieniu wielkiego głazu. Mimo wczesnej pory słońce przygrzewa bardzo mocno a my musimy pozostawać w czapkach w obawie przed udarem. W tym miejscu szlaki rozchodzą się: niebieski idzie prosto do Tevno a my skręcamy w lewo żółtym w stronę Valiaviszkiego Cyrku.

Po kilkunastu minutach docieramy do pierwszego jeziora - niewielkie i płyciutkie jeziorko porośnięte jest jasnozielonymi pływającymi po jego powierzchni trawami a dno zarosłe glonami. To pierwsze i ostatnie tak zarośnięte jezioro ale i tak bardzo piękne. Idziemy dalej. Szlak cały czas tylko nieznacznie wznosi się w górę przez co wędrówka jest naprawdę przyjemna. Docieramy do największego i najgłębszego dziś jeziora: Goliamo Valiaviszko Ezero. Tafla jego jest bardzo ciemna bo dookoła otaczają go skaliste zbocza Valiaviszkiego Czukara. W centralnej części jeziora znajdują się dwie wysepki połączone ze sobą i z brzegiem płycizną. Kusiło nas by wejść na te wyspy ale ostatecznie wybraliśmy inny wariant : okrążenie jeziora północnym brzegiem. Gdy ścieżka oderwała się od brzegu i zaczęła wznosić do góry woda nabrała jeszcze mroczniejszego charakteru. Teraz pniemy się w kierunku Dżangalskiego Grzebienia i Dżangalskiej Porty do niedawna zwanej jeszcze Samodivską.

Na przełęczy stajemy kwadrans przed czternastą i podziwiamy rozległą dolinę Popowoezernego Cyrku. Samego Popowo Ezera niestety nie dostrzegamy. Po prawej naszej stronie rozpoczyna się masyw Dżangalskiego Grzebienia - pięknej ostrej perci przypominającej swym wyglądem nasze polskie Tatry Wysokie. Zastanawiamy się czy można tamtędy przejść bez sprzętu wspinaczkowego? Widok z Przełęczy Dżangalskiej jest urzekający i to w obydwie strony bowiem z tyłu za sobą mamy jak na dłoni cały Valiaviszki Cyrk z kilkunastoma jeziorami.

Jest godzina czternasta więc czasu jeszcze dużo a zatem podejmujemy decyzję by iść dalej w kierunku Tewno Ezero. Nie ma tam znakowanego szlaku ale na mapie widać biegnąca w tym kierunku ścieżkę. Zaczynamy poszukiwania ale cały teren w tym kierunku pokryty jest grubą warstwą wielkich głazów. Niektóre z nich mają nawet po kilka metrów średnicy. Przeskakujemy po nich w kierunku południowym na wyczucie i natrafiamy na kolejne dwa połączone ze sobą jeziora (niestety nie znam ich nazwy). W tym miejscu spotykamy pierwszych od dłuższego czasu ludzi: to grupa kilku wędkarzy na brzegu większego z jeziorek. Udajemy się w dalszą drogę, wnioskując z ustawionych co kilkanaście lub więcej metrów kamiennych kopczyków, że tędy prowadzi ścieżka. Czasem oprócz kopczyków pojawiają się też malowane znaki w postaci pomarańczowych kropek. Potem okazuje się, że kropkami tymi znaczona jest inna ścieżka która tylko na niewielkim dystansie pokrywała się z tą naszą. Po drodze natrafiamy na najmniejsze tego dnia i nie znaczone na mapie jeziorko, któremu nadajemy (od imienia odkrywcy) nazwę Robertovo Ezero. Niedaleko odnajdujemy kamienną kolebę - może pomiescić dwie lub trzy osoby. Może być przydatna na wypadek burzy lub ostatecznie do przenocowania. Pokonujemy kolejny próg skalny a za nim znajdujemy kolejne dwa jeziorka. Zauroczeni krajobrazem i zajęci wyczesywaniem bardzo smacznych wygrzanych w słońcu borówek gubimy ścieżkę i zbaczamy z kursu w prawo - po kwadransie okazuje się, że drogę zagradza nam mur z kosówki. Przedzieranie się przez taki gąszcz jest mało sensowne więc wycofujemy się trochę a potem szerokim łukiem obchodzimy ten zarośnięty kosodrzewiną cypel. Wreszcie kosówka się przerzadza i odnajdujemy wąskie przejście. Znów ścieżka prowadzi po wielkich głazach. Mają one wielką zaletę, że są bardzo szorstkie i but ma znakomitą przyczepność.

Skacząc po tych kamiennych blokach cały czas lekko pniemy się w górę i niepostrzeżenie stajemy na przełęczy między Momin Dvorem a Valiaviszkim Czukarem. Nieopodal wmurowany jest mosiężny krzyż który już od dłuższego czasu obserwowaliśmy zbliżając się do przełęczy. Niestety nie wiem jak nazywa się ta przełęcz ale widok stamtąd jest prześliczny. Przede wszystkim urzeka położone u naszych stóp Tevno Ezero za którym od lewej rozposcierają się lśniące w przedwieczornym słońcu szczyty Kralevo Dvora, Smirnenskiego, Kamenicy i Kameniszkiej Kukły. Między Tevno Ezero a nimi, rozciąga się stosunkowo płaski i równy teren opadający nieco w prawo i przechodzący w Mozgowiszki Rid, pocięty pięknymi meandrami rzeczki Polenicy. Nad jeziorem usytuowane jest najwyżej położone w Pirynie schronisko Tevno Ezero (2512 m npm). Po naszej prawej stronie dumnie pręży się Valiawiszki Czukar; na niego również nie wiedzie żaden szlak ale właśnie w tym kierunku zamierzamy się udać. Nie schodzimy nad taflę Tevno bo minęła już szesnasta i moglibyśmy nie zdążyć przed zmrokiem wrócić do schroniska. Idziemy zatem na Valiawiszki Czukar po prawej ręce mając jak na dłoni cały Valiaviszki Cirkus (doskonale widać stąd prawie całą naszą dzisiejszą trasę wędrówki) a po lewej Mozgowiszki Rid i Tevno Ezero, które zmienia swój wygląd wraz ze zmianą naszego kąta widzenia. Zmienia się też barwa wody w jeziorze a na jego brzegu dostrzegamy kilka pasących się koni.

Na szczycie Valiawiszkiego Czukara staje tylko Robert bo ja zgubiłem się i sam szczyt obszedłem nieco bokiem. Stąd znakomicie widać Vihrena i Kutelo. Potem schodzimy w dół w stronę Mozgowiszkiej Porty podziwiając tym razem Prewalski Cirkus i Polenskie Ezera. Wreszcie dostrzegamy turystów - grupka kilkunastu osób odpoczywa nad największym Polenskim Jeziorem. Ścieżki zejściowej właściwie nie ma - widać bardzo rzadko tu ktoś przychodzi - sami wyszukujemy dogodne miejsca do zejścia w coraz to bardziej stromym terenie. Gdy zaczyna się robić już naprawdę stromo i niebezpiecznie (nachylenie około 60 stopni) wtedy pojawia się żółto czarny słupek z dopiętym do niego nowiutkim łańcuchem. Przyjmujemy to z ulgą i opuszczamy się za jego pomocą w dół. Ten ostatni, łańcuchowy odcinek nie jest długi, może 100-150 metrów, ale za to bardzo ekscytujący.

Wreszcie o 17.30 stajemy na Mozgowiszkiej Przełęczy i ruszamy w prawo niebieskim szlakiem, który jest również drogą dla koni dostarczających zaopatrzenie do schroniska Tewno Ezero. Jak na drogę przystało, jest ona szeroka na 60-100 cm i wyrównana tak aby konie nie potykały się na wystających kamieniach. Po zejściu w dół stajemy nad największym z czterech Prewalskich Jezior a potem schodzimy kawałek dalej do drugiego, mniejszego, o zarosłych trawą brzegach. Chwilę później wkraczamy w strefę cienia i stajemy na rozwidleniu szlaków w miejscu gdzie parę godzin temu byliśmy. Potem zostaje już tylko pośpieszne zejście doliną do Demianicy gdyż dzień ma się już ku końcowi. Znów spotykamy stado pasących się krów i parę ślicznych koni.

W schronisku czekało na nas pyszne, zimne piwo a potem kolacja. Muszę zaznaczyć, że chłodnik zwany po bułgarsku "tarator", w Demianicy miał boski smak! Po kolacji, z racji tego, że woda w kranie tego dnia była tylko zimna, postanowiliśmy opróżnić buteleczkę rakiji ku uczczeniu osiągnięć które były za nami. Od jutra miał się zacząć nasz odwrót w stronę domów.

...tak nastał wieczór i poranek dnia szóstego


6. Zejście z gór

Tego dnia nie musieliśmy się nigdzie śpieszyć bo czekało nas tylko zejście z Demianicy do Banska, znalezienie noclegu i przygotowanie się do kilkunastogodzinnej podróży koleją która czekała nas następnego dnia. Spokojnie zjedliśmy śniadanie a potem sfotografowaliśmy nasz pokoik, schronisko i jego najbliższe otoczenie. Po spakowaniu plecaków o 8.30 ruszyliśmy niebieskim szlakiem w stronę Banska.

Po drodze natrafiliśmy na zejście w stronę największego tutejszego wodospadu (11 metrów) ale mimo najszczerszych chęci nie udało się nam go zobaczyć. Albo nie doszliśmy tam gdzie trzeba bo ścieżka w pewnym momencie skończyła się na urwisku, albo z racji niskiego stanu wód, nie spadała ona tylko spokojnie kapała po kamieniach. Trudno się rzekło i poszliśmy dalej.

Las robił się coraz gęstszy i stopniowo rosło coraz więcej buczyny. Po półtorej godzinie doszliśmy do niewielkiej polany do której można dojechać samochodem: tu spotkaliśmy kilkanaście biwakujących osób. My jednak nie schodziliśmy asfaltem tylko ścieżką którą prowadził szlak i dopiero ostatnie kilkaset metrów zmuszeni byliśmy iść razem z często przejeżdżającymi samochodami. Kwadrans po jedenastej ukazały się nam pierwsze zabudowania i przechodząc obok placówki Piryńskiego Parku Narodowego wkroczyliśmy w hotelową dzielnicę Banska.

Nocleg wyszukaliśmy sobie w starej części miasta i jak się okazało trafiliśmy bardzo dobrze: za 15 lewa od osoby dostaliśmy dwupokojowe studio z czterema łóżkami. Trzygwiazdkowy hotelik "Cziczin" mieścił się przy ulicy Neofit Rilski na wprost miejskiego stadionu. Z dwóch okien naszego apartamentu rozpościerał się widok na całe Bansko i majaczące w oddali pasmo Riły. Niezapomniana zostanie dla nas tamta łazienka: gorąca kąpiel po tylu dniach "brudasowania" była jak deszcz na pustyni. Popołudnie wykorzystaliśmy na zakupy pamiątek, odwiedzenie bazaru i zaliczenie kilku restauracji z pyszną miejscową kuchnią. Niestety pojemność żołądka nie pozwalała na spróbowanie wszystkiego, a zatem mamy kolejny powód aby tam kiedyś powrócić! Leniwe gorące popołudnie sprzyjało spacerowi podczas którego obserwowaliśmy mieszkańców miasta i głaskaliśmy przemiłe bułgarskie kociaki. Odwiedziliśmy też dworzec kolejowy z zamiarem kupienia biletów na jutrzejszy dzień ale okazało się, że nie ma przedsprzedaży - bilet kupuje się tuż przed odjazdem albo u konduktora. Jeszcze raz przeszliśmy uliczkami starego miasta - tym razem w nocnej scenerii - wyglądało nieco inaczej niż przed kilkoma dniami. Na rynku niepozorna wtedy miejska fontanna teraz przyciągała uwagę mieniąc się licznymi kolorami podświetlonej wody.

Wieczór zakończyliśmy owocową ucztą - tego mi najbardziej w górach brakowało: tutejszych wygrzanych w słońcu bardzo smacznych owoców. Owoce i warzywa na tamtejszym targu były bardzo tanie - figi, winogrona, arbuzy, pomidory były w cenie o połowę niższej niż w Polsce, natomiast jabłka, melony, gruszki czy ogórki w cenie zbliżonej do polskiej.

...tak nastał wieczór i poranek dnia siódmego


7. Czas powrotu

Ten dzień dla odmiany rozpoczął się bardzo wczesną pobudką. Za oknem zaczynał się świt kiedy pomaszerowaliśmy na dworzec, by o siódmej wsiąść do kolejki która powiozła nas znaną już drogą do Septemvri. Z okien pociągu żegnaliśmy Piryn: ciekawe na jak długo?

W czasie jazdy czas trawiliśmy na fotografowanie widoków za oknem które czasem były piękne, czasem smutne, niekiedy śmieszne a czasem po prostu straszne. Mijaliśmy kolejne bardzo do siebie podobne wioski różniące się jedynie kształtem i wielkością meczetów. Dosiadało się coraz więcej osób, aż do Welingradu, gdzie większość wiejskich kobiet taszczących worki i brzemiona pełne butelek z mlekiem wysiadła. Handel mlekiem rozpoczął się już na peronie dworcowym a my pojechaliśmy dalej. W kolejce poznaliśmy sympatycznych Rosjan z Sankt-Petersburga: Ludmiłę i Romana. Szybko nawiązała się miła rozmowa która znacznie skróciła nam czas podróży. Parę minut przed dwunastą dotarliśmy do Septemvri gdzie przesiedliśmy się do pociągu jadącego z Sofi do Bourgas.

Podróż przebiegała sprawnie i w miłej atmosferze prawie do samego końca. Prawie, bo na 5 kilometrów przed Bourgas spod elektrowozu poleciały kamienie i rozpędzony skład awaryjnie zatrzymał się po kilkudziesięciu metrach. Okazało się, że mieliśmy wypadek: w nieoznakowanym i niestrzeżonym miejscu przejeżdżał przez tory romski wóz. Pociąg uderzył w konia, którego niestety spotkała straszna i błyskawiczna śmierć, a strzępy metalowego wozu porwane i ciągnione przez lokomotywę rozbijały na boki kamienie z torowiska. Ludziom podróżującym tym wozem na szczęście nie stało się nic - widać zdążyli w ostatniej chwili zeskoczyć . Przerażona rodzina (w tym dwójka nastoletnich dzieci) stała obok przeciętego na pół konia i rozpaczała głośno zawodząc. Podróż zatem przeciągnęła się nam o prawie godzinę gdyż musieliśmy czekać na policjantów by obejrzeli miejsce wypadku i sporządzili notatki. Z opowieści jadących w pociągu osób dowiedzieliśmy się, że takie wypadki nie są tutaj niczym nadzwyczajnym gdyż romowie są w tym kraju niemile widziani a państwo nie dba zupełnie o to by ich ucywilizować (jak to się dzieje np. w Polsce). Mieszkają na ogół pod gołym niebem właśnie w krzakach wokół torów kolejowych lub na brzegach lasów i jezior. Większość ludzi jadących w pociągu wydarzeniem tym nie przejęła się nic a nic, co dowodzi, że takie wypadki są dla nich prawie normalnością.

Po zakończeniu czynności policji pociąg ruszył dalej i kiedy stanęliśmy na dworcowym peronie okazało się, że czeka tam kilka osób oferujących noclegi w swoich domach. Jest to czasem jedyny sposób by trochę dorobić sobie do mizernej emerytury (jak się dowiedzieliśmy od kilku osób w pociągu - bułgarskie emerytury są średnio na poziomie 80-120 euro). Zdecydowaliśmy się zatem na taką formę spędzenia naszej ostatniej nocy na bułgarskiej ziemi i zamieszkaliśmy na 8 piętrze wieżowca nieopodal portu. Pokój był niesamowicie zagracony i ledwo mogliśmy się przecisnąć między meblami. Na szczęście była to tylko jedna i to na dodatek bardzo krótka noc.

Wieczorem mieliśmy jeszcze dwie atrakcje: krótki pobyt nad morzem na bourgaskim molo oraz pyszną kolację w nadmorskim parku. Wczesnym rankiem dotarliśmy na lotnisko skąd pofrunęliśmy do Polski.

... i tak nastał kres naszej przygody


Na Dzangalskiej Przełęczy - widok w stronę Bezboga, Midorihato
Na Przełęczy Kabata - 180 stopniowa panorana w kierunku południowym, Midorihato
Okolice Bourgas z lotu ptaka, Midorihato
Łączka poniżej stawów Todorini Oczi, Midorihato
W Bansku, Midorihato
Widok z Banska na Kutelo i Grań Konczeto, Midorihato
Schron Konczeto, Midorihato
Dżangalski Grzebień, Midorihato
Przełęcz Kabata pod Vihrenem była gęsto zamieszkamna przez krowy i byki, Midorihato
Zakład odsalania wody morskiej w Bourgas, Midorihato
Schodząc od Stawów Todorini Oczi - na dalekim planie masyw Strażhite i Poleżany, Midorihato
Plac Vapcarowa w Bansku pełni funkcję rynku, Midorihato
Wejście główne do Schroniska Demianica, Midorihato
Na Banskim Suchodole, Midorihato
TERAZ POLSKA! Występują: Robert, Marek, Kutelo, Vihren, Midorihato
Goliamo Valiaviszko Ezero, Midorihato
Niezbyt przyjaźnie patrzący na nas byczek, Midorihato
Plaża w Bourgas nocą, Midorihato
Na Przełęczy Premkata, Midorihato
Początek naszej podróży - świt nad Krakowem, Midorihato
Schronisko Demianica wieczorowa porą, Midorihato
Jego Wysokość KUTELO (2908m npm), Midorihato
Valiawiszki Cirkus - widok z nad Goliamo Valiawiszko Ezero, Midorihato
Jesienne pyszności przy szlaku na Vihrena, Midorihato
Bourgas - molo nocą, Midorihato
Żabieżko Ezero - widok z Przełęczy Premkata, Midorihato
Prewalskie Ezero, Midorihato
Na Grani Konczeto - pod nami olbrzymia dziura Suchodolskiego Cyrku, Midorihato
Valiawiszki Cirkus, Midorihato
Owca - przewodniczka, Midorihato
Wypadek kolejowy przed Bourgas, Midorihato
Na brzegu Żabieżko Ezero, Midorihato
Mozgowiszka Porta - widok z nad Prewalskich Jezior, Midorihato
Grań Konczeto, Midorihato
Valiawiszki Cirkus - widok w stronę Dżangalskiego Grzebienia, Midorihato
Początek wędrówki - tuż powyżej Schroniska Vihren, Midorihato
Roman i Ludmiła - spotkani w pociągu sympatyczni Rosjanie, Midorihato
Wolne konie nad Żabieżko Ezero, Midorihato
Meandry w Dolinie Jezior Prewalskich, Midorihato
Koniec wspomagania - teraz jesteśmy zdani tylko na własne siły, Midorihato
Valiawiszki Cirkus - idealne miejsce na namiot ;-), Midorihato
Jadalnia w Schronisku Vihren, Midorihato
Dworzec Kolejowy w Welingradzie, Midorihato
Ach, jakie to piękne góry!!!, Midorihato
Wielkie Prewalskie Ezero, Midorihato
Grań Konczeto - najpiękniejsze miejsce (naszym zdaniem) w pirynie, Midorihato
Prewalski Cirkus, Midorihato
Rozstaje szlaków przy Schronisku Vihren, Midorihato
Avramowo - najwyżej położona stacja kolejowa na Bałkanach, Midorihato
Ribno Ezero, Midorihato
Zejście z Mozgowiszkiej porty - w głębi Dolina Demianicy, Midorihato
Mozgowiszki Rid, Midorihato
180 stopniowa panorama z Przełęczy Premkata pod Vihrenem na stronę południową, Midorihato
Prewalski Cirkus, Midorihato
Avatar użytkownika Midorihato
Midorihato
Komentarze 15
2008-09-02
Moje inne podróże

Komentarze

Zostaw swój komentarz

Avatar użytkownika nena
nena
06 maj 2009 16:32
ech ... niesamowity opis i zdjęcia , kolejny raz przeczytałam Twoją relację Marku z zapartym tchem 🙂 Zdjęcia tak urocze, że nie można od nich oczu oderwać. 🙂 Przyznam ,że myślałam , że ta Bułgaria na peryferiach w nico lepszym stanie , ale z tego co piszesz jeszcze troche potrwa aż się ucywilizuje, aczkolwiek takie dzikie obrazy też mają swój urok 🙂
Avatar użytkownika Midorihato
Midorihato
08 kwiecień 2009 21:08
Dziekuje!
Chociaz tytul troche smierdzacy plagiatem, hahahaha!
Avatar użytkownika darek
darek
08 kwiecień 2009 19:50
superowa wycieczka,piekne fotki,relację czyta sie jak ksiązke,niczym Joe Simpson ,i ten filmowy tytuł,
gratulacje.,..
pozdrawim
Avatar użytkownika Midorihato
Midorihato
17 marzec 2009 18:14
Wiesz ja patrze z perspektywy Nalki. Pewnie wolalaby braciszka. Mlodszym zawsze latwiej rzadzic - brat sie przydaje - zwlaszcza mlodszy!
No to skoro na poczatku maja to Rumunia zdecydowanie odpada. Chyba ze za rok lub dwa...
Avatar użytkownika Anna Piernikarczyk
Anna Piernikarczyk
17 marzec 2009 16:41
Czemu zakładasz że braciszka ?? 😉 Podobno ma być siostrzyczka, ale jeszcze nie na 100 % 🙂
Na początku maja
Avatar użytkownika Midorihato
Midorihato
17 marzec 2009 16:22
Ach! Ale ze mnie gapka!
Wybacz Aniu.
A jesli wolno zapytać to kiedy Nalka bedzie miała braciszka?
Avatar użytkownika Anna Piernikarczyk
Anna Piernikarczyk
17 marzec 2009 13:45
Wątpie, żeby z takim brzuchem jak mój obecnie brali hehe
Avatar użytkownika Midorihato
Midorihato
17 marzec 2009 12:33
Czekam cierpliwie usychając z pragnienia!
A jak juz Cię bierze to nie jest źle! Trzeba się tylko przestac opierać to juz samo pójdzie. No nie bądź jak koza ;-)
To trekking zorganizowany przez rzeszowskie PTTK. Chyba jeszcze są miejsca.
Avatar użytkownika Anna Piernikarczyk
Anna Piernikarczyk
17 marzec 2009 08:13
Hehe zachęcaj 🙂 Mnie to by i brało, a i owszem, ale co z tego ... 🙂

Acha, kubek w końcu poszedł, przepraszam bardzo, że tak późno, ale mieliśmy taki zamęt w domu, ciągle imprezy, na szczęście teraz więcej spokoju, choć znów wzieliśmy się za drobny remont 🙂

[i]Ostatnio edytowany: 2009-03-17 08:15[/i]
Avatar użytkownika Midorihato
Midorihato
17 marzec 2009 07:00
Widze ze nikogo do Rumunii nie ciagnie :-(
A to taki piekny i nie zasmiecony przez cywilizacje zachodu kraj!
A jakie gory puste i dziewicze!
Wpiszcie sobie w google takie hasla jak "piatra craiuli" "ciucas" "bucegi" "fagaras" "Brasov" "Bran"...
No i co? Nie "bierze" Was?
Avatar użytkownika Midorihato
Midorihato
19 listopad 2008 16:16
Dziękuje bardzo za uznanie ale jeszcze to nie wszystko. Czasu nie mam zbyt wiele wiec robie to dorywczo. Jeszcze trochę zdjęć sie pojawi niebawem. Szukam chętnych na przyszłoroczny wypad w Fogarasze ;-)
Na razie jest nas troje...
Avatar użytkownika Anna Piernikarczyk
Anna Piernikarczyk
19 listopad 2008 12:53
Piękne jak zwykle 🙂 Czekamy na więcej wycieczek 🙂
Avatar użytkownika Teresa Nowak
Teresa Nowak
19 listopad 2008 12:29
No wreszcie się doczekaliśmy zdjęć!
Mimo, że wcześniej je widziałam to fajnie, że pojawiły się na tej stronce.
Avatar użytkownika Anna Piernikarczyk
Anna Piernikarczyk
14 listopad 2008 10:11
Marku, czekam i nie mogę się doczekać na te piękne zdjęcia z Pirynu 😉
Avatar użytkownika Teresa Nowak
Teresa Nowak
13 listopad 2008 13:15
Wycieczka rewelacja!
Piszę to dla odwiedzających stronę, bo Markowi już mówiłam:-)

Wycieczka na mapie

Zwiedzone atrakcje

Pyrzowice

Septemvri

Bansko

Bansko

Vihren i Konczeto

Demianica

Dżangalska i Mozgoviszka Porta

Bańsko

Bourgas

Kraków

Zaczarowane Podróże - dawniej podroze.polskieszlaki.pl
Copyright 2005-2024