Dookoła Bałtyku 2010

Dookoła Bałtyku 2010, Anna Siemomysła
Miniaturowa mapa z zaznaczeniem
18.07.2010 - Dzień Pierwszy. Gliwice-Warszawa 332km

Pobudka o 7:00. Śniadanka nie było, bo lodówka została permanentnie wyczyszczona przed wyjazdem. Zapakowaliśmy się szybciutko 😉 i o 8:40 tankowaliśmy na pobliskiej stacji. Dziś tylko do Warszawy, albowiem auto wymaga ostatniego przeglądu przed takim długim wyjazdem. Po drodze do Warszawy jeszcze ostanie pożegnania. W Reptach Śląskich babeczka i kawa na śniadanko u Cioci, w Tarnowskich Górach uściski pożegnalne z Mamą. W Będzinie u Przyjaciół z portalu Land Klinika pobieramy części zamienne - jak się przydadzą to się przydadzą, jak nie (i tak ma być) oddamy - DZIĘKI WIELKIE ADASIE KOCHANE!
W Warszawie byliśmy około 16. Poszliśmy na koncert kumpla - zakończenie warsztatów pieśni białoruskich - super! a potem do knajpki.

19.07.2010 - Dzień Drugi. Warszawa-Giżycko 268km

Rano na warsztat do braciszka Tomka do Rembertowa - i co? wszystko w porządku! nie ma co robić przy aucie! Zaopatrzeni w jeszcze więcej części zamiennych, bo wszystko się może zdarzyć (DZIĘKI RAFALE - oddamy przy najbliższej okazji!) ruszamy na nocleg do Giżycka, do rodziców kumpeli - wspaniałych ludzi! Pogawędki do północka a tu jutro trzeba rano wstać, bo przecież takie było założenie - jak najszybciej w ciągu dnia dojechać do Kłajpedy.

20.07.2010 - Dzień Trzeci. Giżycko - Kłajpeda 427km

Przyjazne Giżycko opuściliśmy przed 9, a miało być wcześnie...
Ruszyliśmy przez Suwałki w stronę granicy litewskiej. Ostatnie krajowe tankowanie i już granica! Na granicy kantor, gdzie lity o 10 gr tańsze niż w gliwickich kantorach 🙂 ot nauczka na przyszłość. No i na granicy straciliśmy godzinę... Zegarki trzeba było przestawić do przodu...
Drogi dobre, a od Kowna mknęliśmy autostradą - od naszej różni się między innymi znacznie większą ilością parkingów, na których można coś zjeść, a przede wszystkim skorzystać z toalety, a także tym że są przy niej przystanki autobusowe. Ponadto po poboczach, prawie po drodze, chodzą sobie spokojnie bociany - z tak bliska te ptaki widziałam pierwszy raz! Prezentują się inaczej niż widziane w gnieździe, albo w locie nad łąką... Ależ są ogromne!!!
W Kłajpedzie byliśmy dość późno - po 16, w związku z czym (mamy póki co dość napięty - plan musimy zdążyć na prom w Tallinie) nie ma co marzyć o Mierzei Kurońskiej. A tam jest Muzeum Morskie!!! I delfinarium! Musimy tu z całą pewnością wrócić. W tym momencie, po raz pierwszy rodzi się w nas podejrzenie, że ta podróż to będzie jedynie rekonesans...
W Kłajpedzie na ulicach pustki, w informacji turystycznej dostajemy mapkę i szukamy ruin zamku. Są, a przy nich nawet muzeum. Wchodzimy do środka - mało tego oglądania, ledwie kilkanaście metrów w korytarzu w jedną stronę i kilkanaście w drugą. Ale Kłajpeda jako krzyżackie miasto Memel jest ładnie i ciekawie przedstawiona. Jak dla nas warto było zapłacić 6 litów od osoby, choć przyznaję, że ktoś bez naszych zainteresowań, mógłby czuć się zawiedziony.
Zamek znajduje się przy porcie i stoczni, którą podziwiamy przez płot, na jej terenie wykopano fragmenty fundamentów zamkowych. Potem idziemy wzdłuż mariny jachtowej - kolorowej i bardziej zasobnej w ludzki gwar niż uliczki miasta. Widzimy też port towarowy, bardzo dla Romka interesujący. W pewnym momencie przybija prom z Mierzei Kurońskiej, którą razem z delfinarium widać jak na dłoni, Wysypują się z niego dzikie tłumy ludzi - więc dlatego miast było takie puste! Po co w taką pogodę chodzić po zalanych słońcem uliczkach (pięknych i zadbanych), podziwiając kolorowe, drobne kamieniczki, skoro można leżeć na plaży nad otwartym morzem!
Ogólne wrażenia z Kłajpedy bardzo pozytywne, choć przy muzeum uderza bałagan, niezagospodarowany piaszczysty plac, na którym parkują za darmo samochody, wyciągnięte na ląd wraki, które póki co nie wiadomo czemu służą, ale jest nadzieja, że może kiedyś zostaną poddane renowacji i posłużą za atrakcję turystyczną. Zdaje nam się, że miasto jako ośrodek turystyczny przyciągający turystów z całej Europy ciągle się tworzy.
Mamy jeszcze jeden wniosek - jeśli tu przyjedziemy ponownie to co najmniej na 3 dni - pierwszy na muzeum morskie i delfinarium, drugi na Nidę i wioski do niej należące – np. Juodkrante, najstarszą miejscowość na Mierzei i trzeci na leżenie plackiem na plaży!
Nocleg znaleźliśmy na kempingu Žiogelis w Karklach - folder zabraliśmy z informacji turystycznej. Śmiejemy się, że Land Rover płaci najwięcej za nocleg - 20 litów, podczas gdy ludzie po 10 litów na głowę (prysznic płatny osobno - 5 litów). Idziemy do kempingowego baru na piwo - Švyturys, najpierw ciemne, potem jasne. Smakuje nam, pytanie tylko, czy jest faktycznie dobre, czy raczej smaku dodaje mu radość wakacyjnego odkrywania? Dziwimy się, że słońce tak długo nie zachodzi - a im dalej na północ, tym dłuższe będą nasze dni! I w końcu spać.
Ach, z ciekawostek kulturowych, dość myślę w życiu istotnych - od Litwy wkroczyliśmy w świat, w którym papier toaletowy wrzuca się do kosza na śmieci... mają mniejszy przekrój rur...

21.07.2010 - Dzień Czwarty. Kłajpeda-Ugale 268km

Pierwsza pobudka - 5:30... czyli 4:30 na nasze, a jasno już było, że hoho. Dospaliśmy do 8, kemping był cichy i spokojny. Dużo tu Niemców, są Łotysze a nawet Finowie. Zebraliśmy nasz biwak do 9, prysznica nie było - jeszcze nie odczuwamy takiej potrzeby. Przy okazji okazało się, że nasz namiot typu 2seconds i tak o poranku trzeba rozpinać z powodu rosy - a więc tropik osobno, komnata osobno, powędrowały do komody w samochodzie.
Kierunek - Lipawa ( po łotewsku Liepāja). Było gorąco, a chyba dzięki temu bardzo kolorowo... żeby zapłacić za parkowanie (0,30 LAT za godzinę), musiałam najpierw znaleźć informację turystyczną, a potem wskazany przez Przemiłą Panią mówiącą perfekcyjnym angielskim kantor. Za 50 euro dostałam 35 łatów... ech te pieniądze, już się nam mylą, a tu co kraj to inna waluta! Zostawiliśmy Landrynę w cieniu i poszliśmy w miasto. Wrażenia - obecne toalety publiczne, a to bardzo ważny punkt jak się okazało na dalszym etapie podróży; wyróżnione torowisko tramwajowe (tam kursował pierwszy tramwaj w krajach nadbałtyckich), zadbane place i uliczki, piękna hala targowa i dużo kotów! przy nabrzeżu portowym parkowały obok siebie jachty, szkunery, okręty straży przybrzeżnej, łodzie rybackie, a po drugiej stronie kanału portowego, statki handlowe. Wszędzie można blisko podejść i robić mnóstwo zdjęć 🙂
W Lipawie spotkała nas przemiła niespodzianka - gdy fotografowaliśmy port z mostu, przybił Zawisza Czarny! Zeszliśmy na nabrzeże i po wahaniach podeszliśmy się przywitać. To była świetna decyzja, bo zaproszono nas na zwiedzanie! Fantastyczny, radosny akcent! Ponadto okazało się, że płyną w rejsie zorganizowanym dla osób niewidomych, czyli jak dla mnie akcent zawodowy!
Potem pojechaliśmy jeszcze na wyspę Kara Osta - czyli do dawnego portu wojennego. My też chcieliśmy zobaczyć przecudną cerkiew św. Mikołaja obudowaną przez sowieckie władzę blokowiskiem. Robi wrażenie!
Lipawę w zachwycie opuściliśmy przed 15. Kolejny cel - Ventspils (w źródłach historycznych obecne jako Windawa). Miasto z dużym portem towarowym, dostępnym dla oglądaczy. Gdy tam dotarliśmy, miasto już zamierało, uliczki się wyludniały, a my mogliśmy w spokoju podziwiać targowisko, kwiatowe rzeźby i krowią paradę na nabrzeżu. Nie weszliśmy na zamek i żałujemy... Miasto robi bardzo dobre wrażenie, mnie najbardziej spodobał się znak informacyjny internet koło biblioteki. W ogóle podobają mi się łotewskie oznaczenia drogowe, proste i czytelne, choć język jest bardzo obcy.
Na kemping położony w okolicy jeziora Puzes, 5km od miejscowości Ugale dojechaliśmy około 19. Wcześniej kontaktowałam się z właścicielem przez internet - po angielsku, gdy przyjechał nas zameldować, zapytał czy mówimy po rosyjsku - okazało się że 8 lat szkolnej nauki nie poszło na marne 🙂 Kemping o nazwie Rožkalni był całkowicie pusty - mogliśmy się wykapać w stawie, popływać łódką. sanitariaty wzorowo czyste, w kuchni dostępny czajnik, palniki elektryczne, parę naczyń. I to wszystko za 6 łatów za 2 osoby. Pytanie czemu tu tak pusto? Właściciel twierdził, że normalnie jest tu dużo ludzi, tylko akurat w tym tygodniu taki przestój...
Faktem jest, że miejsce miało wadę, zresztą jak cała pozamiejska Łotwa - wielkie, wredne i prawie niezniszczalne końskie muchy... Po 3 tygodniach nadal mam ślady ugryzień na nogach...

22.07.2010 - Dzień Piąty. Ugale-Svētciems 239km

Pobudka na budzik o godzinie 7:00, po zebraniu obozu, śniadaniu, toalecie a przede wszystkim po wymordowaniu wszystkich much, które zdążyły zamieszkać w naszym aucie ruszyliśmy do Rygi. Na miejscu byliśmy około godziny 11, znaleźliśmy parking w centrum miasta za jedyne 2 łaty za godzinę (w weekendy nawet taniej) i poszliśmy zwiedzać. Ryga nie wiedzieć czemu skojarzyła nam się z Krakowem. Dużo tu ładnych secesyjnych kamienic o ciekawych nazwach mających źródło bądź w ich historycznym przeznaczeniu, bądź w szczegółach architektonicznych. Oczywiście u mnie jako u kociej wielbicielki największy zachwyt wzbudził Koci Dom  Zaliczyliśmy też zwiedzanie Museum Wojennego w Baszcie Prochowej (Riga Kara Muzejs) – wejście bezpłatne. Ciekawe zbiory, ale zachowują się jak nasi – cała historia upchnięta na 2 piętrach a potem już tylko I i II Wojna Światowa… A tyle mają dawniejszej, pięknej i ciekawej historii! Romek ubolewał najbardziej nad macoszym potraktowaniem średniowiecza.
W Rydze także zaliczyliśmy tankowanie – bez problemu zapłaciliśmy kartą.
Z Rygi pojechaliśmy na północ w kierunku granicy estońskiej, postanowiliśmy zatrzymać się na kempingu na Łotwie, nad Morzem i wreszcie się wykąpać, a nie tylko zamoczyć nogi jak to rytualnie zrobiliśmy na Litwie.
Wybraliśmy kemping Rakari (7 LAT za 2 osoby) w miejscowości Svētciems, niedaleko Salacgrivy. Akurat miał tam miejsce zjazd jakiegoś kobiecego klubu i pożegnalna impreza… słabo się wyspaliśmy…
Ale właściciel lojalnie nas o tym uprzedził 
Morze było ciepłe i pachnące! Nie było falochronów, ale fal też nie było nad czym nieco ubolewaliśmy.
Na koniec dnia miejscowe piwko w kempingowym barze – Aldaris z Rygi, jak to ujął Romek najlepiej schłodzone piwko jakie w życiu pił.
Próbowaliśmy zaliczyć zachód słońca – ale się nie doczekaliśmy…

23.07.2010 – Dzień Szósty (piątek). Svētciems-Meremõisa 263km

Pobudka o 7, słonko grzeje, muchy gryzą, wszystko w łotewskiej normie  Humory dobre. Postanawiamy jechać prosto do Tallina, jutro prom, więc jeśli pojedziemy dziś zwiedzać inne miejsce, możemy w ogóle nie zdążyć obejrzeć stolicy Estonii. No prawie prosto, bo po drodze, tuż za granicą mamy Parnawę (po estońsku Parnu); tam wymieniamy pieniądze w centrum handlowym, robimy drobne zakupy i fotografujemy port.
Jak się okazuje tallińska decyzja jest to bardzo dobra decyzja. Tallin nas zupełnie zachwyca i oszałamia! Wydaje nam się, że jeszcze nie widzieliśmy tak pięknego, kolorowego, baśniowego miasta. Kamieniczki zadbane, ulice posprzątane, zamek ogromny, choć nie do zwiedzania. Cerkwie, kościoły, ratusz. Wszystko naprawdę jak za bajki. Dbają o turystów – na każdym rogu, dziewczyna ubrana w koszulkę z napisem Tallin, pyta czy nie potrzebujemy pocztówek, przewodników itp. Ceny wszędzie podwójne – korony estońskie i euro. W centrum starego miasta znaleźliśmy zwykły spożywczak, w którym kupiliśmy w normalnej cenie colę (główny wydatek tego wyjazdu, obok chleba i piwa 😉 Parkowaliśmy znów na parkingu EuroPark jak w Rydze, tym razem za 40 koron za godzinę (trochę dalej od centrum są takie za 4 EEK za godzinę – typu Park&Ride).
Zwiedzamy oczywiście Muzeum Morskie położone w baszcie o wdzięcznej nazwie Gruba Małgorzata, początkowo, oszołomieni natłokiem wrażeń zapomnieliśmy o nim i natknęliśmy się na nie przypadkiem – na szczęście! Mnie, a przede wszystkim fachowcowi Romkowi, muzeum bardzo się podobało. Z dachu Grubej Małgorzaty, możemy zerknąć na Terminale Promowe – nasz jutrzejszy cel.
Potem wchodzimy na mury miejskie, aby jeszcze raz rzucić okiem na miasto z góry – nie są one jednak zbyt wysoko, zachwycamy się tylko ukrytym wśród dachów czyimś uroczym tarasem.
W Tallinie tak jak w Lipawie spotyka nas akcent polsko-niewidomy. Zagaduje do nas po angielsku grupka młodych ludzi w tym dwójka niewidoma. Zadają 3 ankietowe pytania, trzecie mnie zabija, więc proszę Romka o pomoc po polsku i wtedy niewidoma dziewczyna wykrzykuje w naszym ojczystym języku "mówicie po polsku? jesteście z Polski?". Okazuje się, że to ogólnoeuropejska akcja zorganizowana przez osoby związane z niewidomymi. Nasza grupka to tylko jedna z wielu krążących tego dnia po Tallinie, składa się z dwóch Polek, Estonki i Francuza - super!
Opuszczamy Tallin, mniej więcej w tym czasie, gdy straganiarze spod miejskich murów oferujący wyroby wełniane, płócienne, a także malunki zaczynają zwijać interes.
Szukamy noclegu – tym razem bez podpory w postaci internetu – jedziemy drogą widokową w kierunku miasta Paldiski (podobno warto go zobaczyć, jako pomnik tego co usiłowali z Estonią zrobić Sowieci). Punktów widokowych znajdujemy dwa – widać lekko wzburzone morze daleko w dole, bo punkty położone są na wysokich klifach. A ponadto znajdujemy kemping – pół dzikie miejsce biwakowe, z kibelkiem w postaci chatki z serduszkiem i drewnem przygotowanym na ognisko. Znajduje się on w miejscowości Meremõisa - jakieś 30 km od Tallina w kierunku Paldiski. Postanowiliśmy tu przenocować, a wcześniej zaopatrzyć się w miejscowe piwko. Po dłuższych poszukiwaniach, znajdujemy sklep pod nosem – na początku wybraliśmy zły kierunek… Nabywamy estońskie Saku i duńskiego Tuborga – piwo Egona Olsena, obiekt oczekiwań Romka. Wypijamy po jednym Saku i po Tuborgu. Ja rytualnie moczę nogi w morzu, Romek zostawia to do jutra.

24.07.2010 – Dzień Siódmy (sobota). Meremõisa-Helsinki 55km

Dzień promu!
A tu całą noc lało i to mocno, rano zwijaliśmy się w deszczu, choć na szczęście niewielkim. Morze w którym Romek poszedł zamoczyć stopy, było szare i lekko zdenerwowane. Mokry namiot, mokre śniadanie i ogólnie humor w związku z tym też nie był najlepszy. Pojechaliśmy do Tallina, znaleźliśmy terminal D, dowiedzieliśmy się, że to wszystko bardzo proste – nasze bilety dostaniemy bezpośrednio przed wjazdem na prom – i poszliśmy na sklepy – po piwo oczywiście. Klienci – na wpół pijani Finowie, którzy kupowali delikatnie mówiąc hurtowe ilości alkoholu. Głównie piwa i drinków w puszkach. My skromnie – ledwie 8 sztuk – duży błąd ekonomiczny jak się okazało.
Prom odpływał o 13, a rejs trwał 3 i pół godziny. Ja byłam oszołomiona przez 3 tabletki lokomotivu, które wzięłam panikując przed chorobą morską. Chodziliśmy, przysiadaliśmy, wychodziliśmy na wiatr na pokładzie. W końcu ukazały się fińskie przybrzeżne wysepki… z pojedynczymi domkami, latarenkami, chorągiewkami. Wyglądały uroczo mimo kompletnego braku słońca! Tylko zdjęcia zupełnie nie wyszły…
Zjechaliśmy z promu i pojechaliśmy na poszukiwanie kempingu o nazwie Rastila. To nie było trudne. Mieliśmy szczegółowy plan Helsinek, a miasto jest dobrze oznaczone. Zameldowaliśmy się (przy okazji Pani z Recepcji pochwaliła się, że kiedyś mieszkała na Węgrzech z dwoma Polakami i że nas bardzo lubi), zjedliśmy, zrobiliśmy rekonesans na stacji metra i po sklepach (wszystko pozamykane, a to ledwie 18&hellip😉.
Kemping bardzo przyjemny – czysty, dużo sanitariatów, dostępna kuchnia osłonięta, lecz na wolnym powietrzu. Cena 17 euro za osobę jeśli masz Camping Card Scandinavia (bez 20 euro), którą lepiej od razu wykupić za 7 euro, bo na większości kempingów skandynawskich jej sobie życzą.
Spotkaliśmy na nim parę z Polski z dwójką dzieci – podróżowali po Litwie, Łotwie i Estonii i postanowili wpaść na chwilę do Helsinek. Porozmawialiśmy chwilę i spać – jutro ważny dzień – pierwsza w naszym życiu nadmorska twierdza – SUOMENLINNA.

25.07.2010 - Dzień Ósmy (niedziela) - SUOMENLINNA

Pobudka z budzikiem - najważniejszy cel - być jak najwcześniej na wyspie - twierdzy. Nabywamy bilet dobowy na komunikację helsińską i mkniemy metrem na rynek zwany tu Kauppatori. Przy okazji - metro w Helsinkach ma tylko jedną nitkę, przy czym na wschodnim końcu rozgałęzia się ona na dwie odnogi. Pociągi jeżdżą po nich w ten sposób, że jeden kursuje od Vuosaari do Itäkeskus, gdzie linie się rozdzielają (i na jego trasie leży kamping Rastila, dokładnie przy stacji o tej nazwie) a drugi od Mellunmäki przez Itäkeskus do centrum (końcowa stacja Ruoholahti). Jadąc z kempingu do centrum, nie czekamy więc na pociąg z wypisanym kierunkiem Ruoholahti, tylko Itäkeskus i tam przesiadamy się na drugi pociąg. Podobnie wracając z centrum, wsiadamy do pociągu jadącego do Mellunmäki i przesiadamy się na Itäkeskus w kierunku Vuosaari. Warto też wiedzieć, że wszystko w Helsinkach jest dwujęzyczne – każda nazwa dzielnicy, ulicy itp. Jedna nazwa jest fińska, druga szwedzka, wynika to z długiego okresu historii, kiedy to Finlandia była księstwem w obrębie królestwa Szwecji – Helsinki zostały praktycznie założone przez Szwedów, a na pewno silnie rozbudowane w czasie gdy powstawała twierdza zwana Sveaborg, czyli Szwedzki Zamek, obecnie znana jako Suomenlinna (Fiński Zamek – ta nazwa została jej nadana w chwili ogłoszenia przez Finlandię niepodległości w 1919 roku). Zresztą na dużym obszarze kraju drogowskazy podają fińską i szwedzką nazwę miasta, jeśli takowa istnieje.
Wracając do wątku głównego – podróż metrem, a potem tramwajem wodnym – ten z symbolem HSL (czyli Helsińskiej Komunikacji Miejskiej) mamy opłacony w dobówce – zajmuje nam około godziny i o 10:00 jesteśmy na miejscu.
Zaczynamy od muzeum twierdzy (5euro) i obejrzenia filmu, przedstawiającego w 20 minut jej historię. Potem rozpoczynamy eksplorację. Suomenlinna jest niesamowita. Składa się z 5 wysp, obecnie połączonych ze sobą, czy to na skutek podwyższania terenu, czy też wybudowanymi specjalnie ze względu na ruch turystyczny mostami. Na terenie wyspy-twierdzy, która od 1991 roku znajduje się na liście światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO mieszka ok. 900 osób. Zarówno w domkach, jak i w dawnych koszarach. Na wyspach rozsiane są działa – z różnego okresu (szwedzkiego, rosyjskiego i na koniec fińskiego – działa przeciwlotnicze) i o różnych kalibrach, zwłaszcza wiele jest ich na wyspie Kustaanmiekka. W centralnym miejscu znajduje się grobowiec głównego architekta twierdzy Augustina Ehrensvärda, wykonany w kształcie okrętu. Na jednej z wysp jest Szkoła Morska. Możemy odwiedzić kilka muzeów o różnej tematyce, zwiedzić okręt podwodny z lat 30tych, zobaczyć suchy dok (pierwszy jak dla nas – Romek wprost nie mógł się oderwać), zrobić sobie piknik, wykąpać się na strzeżonej plaży, wstąpić na kawę albo pizzę. Wyspy są dostępne w całości, poza tą ze szkołą, która jest terenem wojskowym i ma ściśle wyznaczony kierunek zwiedzania, a ponadto turyści proszeni są o uszanowanie prywatności mieszkańców. Suomenlinna to miejsce na całodniowy wypad. My biegaliśmy od działa do działa, Romek zrobił jakąś niemożliwą ilość zdjęć, gdy nogi odmawiały posłuszeństwa zrobiliśmy piknik na klifie i chłonęliśmy atmosferę.
Suomenlinna to miejsce, do którego z pewnością wrócimy!
Po powrocie z wyspy robimy jeszcze krótki spacer po samym centrum fińskiej stolicy.
Obowiązkowe zdjęcia katedry i cerkwi oraz kilku ciekawych rzeźb dopełniają obrazu Helsinek w naszej podręcznej pamięci. Dziwimy się obecności pomnika cara Aleksandra – wszak okupant i u nas na pewno by zniknął, staramy się uczciwie podziwiać kamienice z rosyjskiego okresu fińskiej historii, jednak po twierdzy nic już nas za bardzo nie zachwyca. Przy okazji okazuje się, że w Finlandii rynek ma dalej tę samą funkcję, którą pełnił od wieków – czyli jest po prostu placem handlowym. Biegnąc rano na tramwaj nie zauważyliśmy tego, że kluczymy pośród straganów.
Na kemping wracamy zmęczeni, ale przepełnieni tą fantastyczną energią, którą daje w pełni przeżyty dzień!

26.07.2010 – Dzień Dziewiąty (poniedziałek). Helsinki – Kaskö 442km

Dziś znów budzimy się na budzik, to już ostatni raz podczas tej wycieczki, bo za dużo energii nas to kosztuje.
Ruszamy do Turku (po szwedzku Åbo), niestety w mżawce. Bardzo nam się nie podoba ta zmiana pogody. W mieście aby dojechać do zamku i znajdującego się obok centrum morskiego, należy jadąc od Helsinek kierować się cały czas drogą E18 (inaczej 1) za drogowskazami na port czyli „satama”, w pewnym momencie pojawią się drogowskazy na zamek – Turun Linna, leżący przy ulicy Zamkowej czyli Linnankatu. Nie jest to trudne, w ogóle trzeba powiedzieć, ze drogi w Finlandii są dobrze oznaczone. Pod zamkiem (jak i później pod FM) parkujemy za darmo a na dodatek zabieramy darmową mapkę miasta z automatu przy parkingu.
Na miejscu potwierdza się to co wiemy z internetu – w poniedziałki nie da się zwiedzić zamku. Na szczęście brama nie jest zamknięta i można pochodzić po dziedzińcach. Zamek jest duży, jeden z największych w Skandynawii, prezentuje się bardzo dostojnie, a jego obejście zajmuje nam trochę czasu – akurat tyle, aby doczekać do otwarcia Forum Marinum o 11:00.
Forum Marinum, to wyczekiwane przez Romka miejsce – mamy tu do zwiedzenia muzeum o tematyce (jakżeby inaczej) morskiej, położone w dwóch odrębnych budynkach, a także statki i okręty zacumowane przy nabrzeżu. Są to (w kolejności zwiedzania): korweta Karjala, stawiacz min Keihässalmi, fregata żaglowa Suomen Joutsen i bark Sigyn z końca XIX wieku. Bilet na wszystko w postaci papierowej bransoletki kosztuje 12 euro od osoby. Płacimy z radością i zanurzamy się w historię. Muzeum prezentuje fantastyczną kolekcję drewnianych łodzi stosowanych przeważnie do żeglugi przybrzeżnej, lecz są wśród nich i takie, które opływały świat, wszystkie lśniące i pachnące. Możemy podziwiać śmiercionośne wynalazki – jak różnego rodzaju miny morskie, a także zbiór małych silników do łodzi (dwie ściany wysokie na dwa piętra z pozawieszanymi silnikami w naprawdę różnym wieku robią wrażenie). Gdy wychodzimy z muzeum na nabrzeże, okazuje się, iż w międzyczasie wyszło słońce – co za prezent! Zdjęcia okrętów będą miały właściwą oprawę!
Śniadanie zjedzone na nabrzeżu w postaci kanapek z pasztetem podrasowanym świetną miejscową musztardą Turun Sinappia (ponoć jej produkcja odbywa się obecnie w Szwecji, ale receptura niezmiennie pochodzi z Turku) dopełniają pobytu w tym ciekawym mieście.
W związku z pojawiającymi się chmurami rezygnujemy z wizyty w Naantali – fińskim kurorcie słynącym przede wszystkim z wioski Muminków – chciałam ją odwiedzić (wejście jedyne 21 euro), lecz nie w deszczu, który znów zaczyna siąpić.
Kolejny etap podróży to Rauma – miasto z interesującą drewnianą zabudową, słynące z własnego dialektu i produkcji koronek. Docieramy tam około godziny 16 i parkujemy na 24 godzinnym darmowym parkingu Tu parkingi często mają określoną ilość godzin, którą możesz na nich parkować bez opłat – warto nabyć zegar naklejany na szybę, którego wskazówki ustawia się w porze rozpoczęcia parkowania. My takowego nie mieliśmy i radziliśmy sobie zapisując po prostu godzinę na karteczce i zostawiając ją za szybą. O 16:30 odnajdujemy Muzeum Morskie, o którego istnieniu dowiedzieliśmy się dopiero w informacji turystycznej (muszę w tym miejscu powiedzieć, że jeszcze nigdy nie korzystałam w takim stopniu z pomocy Informacji Turystycznej i to był z mojej strony błąd! W Finlandii bardzo łatwo było znaleźć punkty informacji i odpowiadały one na wszelkie, czasem dziwne pytania). Romek twierdził później, że przypomina sobie artykuł o tym miejscu w „Morzach, Statkach i Okrętach”. W uroczym budynku z latarnią morską oraz kotwicą i śrubą okrętową wyłożonymi przed wejściem znajduje się coś w rodzaju izby pamięci o ludziach morza, jak ładnie nazwał to miejsce Romek. W związku z tym, że do zamknięcia muzeum zostało pół godziny, przemiła Pani sprzedaje nam jeden bilet na spółkę (8 euro). Muzeum jest nieduże, ma sporą kolekcję obrazów i grafik o tematyce morskiej, modele statków, można tu spróbować się w pompowaniu powietrza nurkowi z I połowy XX wieku. Na górze natomiast znajduje się coś ekstra – symulator nawigacji okrętowej. Romek próbuje swoich sił – niestety musimy opuścić muzeum ze względu na jego zamknięcie zanim dociera do celu  Muzeum zdaje się być prowadzone rodzinnie – na dole siedzi mężczyzna, który tworzy model okrętu, przy symulatorze tłumaczy nam wszystko młody chłopiec, który średnio radzi sobie po angielsku, ale że chęci porozumienia się są duże po obu stronach, więc tak naprawdę nie ma to znaczenia.
W Raumie spotykamy się z… Krecikiem! Uśmiecha się z wystawy sklepu zamiast oczekiwanych przez nas Muminków. Na rynku, który chciałabym obfotografować rozłożone są wcale nie fotogeniczne byle jakie stragany… myślę sobie, że mogliby Finowie zrezygnować z używania swoich ryneczków do celów handlowych, choć z drugiej strony? Niby po co? Żeby poustawiać na nich ogródki piwne?
Z Raumy ruszamy na poszukiwanie kempingu na nocleg (informator z kempingami i rodzajami stosowanych przez nie zniżek na Camping Card Scandinavia dostaliśmy w Helsinkach). Odnajdujemy go w malej miejscowości Kaskö/Kaskinen nazywa się Marianranta. Nocleg tu kosztuje nas tylko 12 euro. Jest cicho i spokojnie, a namiot rozbijamy nad samą wodą – niestety otwarte morze zasłania nam wyspa… ale to nic – rytualne moczenie nóg w fińskim Bałtyku się odbywa, mimo wciąż pokapującego deszczu i atakujących komarów.

27.07.2010 – Dzień Dziesiąty (wtorek). Kaskö-Rovaniemi 625km

Dziś robimy strasznie daleką trasę. Wszystko dlatego, że rano pada… i decydujemy się skrócić pobyt w Finlandii, może Szwecja będzie bardziej gościnna?
Zatem ruszamy z kopyta w kierunku Rovaniemi (nasze praktycznie jedyne odbicie od wybrzeża), nie mówiąc tego głośno, oboje mamy cichą nadzieję, że noc spędzimy w oklicy koła podbiegunowego. Po drodze przystajemy w mieście Vaasa – port promowy, lecz nie udaje nam się go sfotografować – deszcz pada, a na przystań nie można podjechać. Potem jeszcze próba zwiedzenia Oulu – częściowo udana. Oulu to miasto portowe, które niegdyś żyło z dystrybucji smoły, gdy jednak statki zaczęto budować z żelaza, smoła przestała być potrzebna – teraz to duży ośrodek akademicki, jedno z bodajże 4 fińskich miast z własnym uniwersytetem. Przy pierwszym podejściu do zwiedzania łapie nas burza, zmoczeni wracamy do auta (parking 2 godziny darmowe przy przystani z drewnianymi domkami oferującymi pamiątki i fińskie jedzenie), gdzie spokojnie jemy podwieczorek i czekamy aż nieco przejdzie. Potem krótki spacer po mieście. W przewodniku czytamy, że Oulu to miasto, w którym na rynku śmiga bezprzewodowy darmowy internet. Nie mamy tego jednak jak sprawdzić. Miejsce robi na nas sympatyczne wrażenie – dużo tu młodych ludzi i jeszcze więcej rowerów, stoją ogromnymi stadami na ulicach.
A potem już prosto do Rovaniemi! Z miasta Kemi skręcamy na północ i jedziemy w pobliżu rzeki Kemijoki – jest piękna! Po drodze w pewnym momencie na horyzoncie wyłania się łysy pagórek… jesteśmy porażeni widokiem! Do tej pory widoków było brak – po obu stronach drogi jedynie prawdziwe fabryki drzew – równe sosny lub brzozy stojące karnie, przeważnie za płotem, i czekające na ścięcie. Jadąc autostradą wzdłuż wybrzeża, nie mieliśmy praktycznie kontaktu z Finlandią jako Krainą Jezior. Razem z Kemijoki wjeżdżamy do Rovaniemi i odnajdujemy kemping Ounaskoski, położony właśnie nad rzeką, płacimy 23 euro. Dwa razy więcej niż na poprzednim kempingu, ale cóż, to miejsce prestiżowe 😁
O godzinie 22:45 słońce nadal wysoko. Romek zmęczony długą trasą zasypia, a mnie jest trochę smutno, bo chciałabym pójść na jakiś spacer i poczekać do zachodu… o której to będzie? Jestem wszak tak daleko na północy!
W końcu i ja zasypiam nie doczekawszy się widoku zachodzącego słońca…

28.07.2010 – Dzień Jedenasty (środa). Rovaniemi-Ånäset 540km


Po przebudzeniu i oporządzeniu obozu, ruszamy w kierunku wioski świętego Mikołaja i koła podbiegunowego. Znajduje się ono 8 km na północ od miasta. Św. Mikołaj jest obecny w swoim biurze cały rok, kolędy na głównym placu również. Trochę nas to wszystko śmieszy, ale w sumie w sympatyczny sposób. Chyba spodziewaliśmy się większej komercji, a tu parkingi za darmo, wejście do Mikołaja za darmo (darowaliśmy sobie). W sklepikach z pamiątkami i prezentami, badziewie przemieszane z pięknymi rzeczami, na których próżno było szukać słów „made in China”. Wysyłamy kartki, robimy zdjęcia z linią koła podbiegunowego, a potem jedziemy jeszcze 5 km dalej na północ aby mieć pewną pewność, że Arctic Circle zostało przez nas przekroczone. I to tyle – wszystko czego chcieliśmy od tego miejsca.
Teraz uderzamy na południe, zamierzamy dziś nocować na ziemi szwedzkiej.
W miejscowości przygranicznej nad Zatoką Botnicką Tornio moczymy nogi w morzu i robimy ostatnie fińskie zakupy – przede wszystkim chleb i biała czekolada z całymi orzechami Pirkka (bardzo energetyczna!), no i tankujemy do pełna – w Finlandii paliwo jest tańsze niż w Szwecji.
Nie zapominamy o przestawieniu zegarków o godzinę do tyłu – odzyskujemy naszą utracona na Litwie godzinę.
Naszym pierwszym szwedzkim celem jest miejscowość Luleå. Początkowo myślimy jedynie o zdjęciach portu, ale gdy drogowskazy na Gamla Luleå zachęcająco na nas kiwają, zjeżdżamy z drogi nr E4/E10 najpierw właśnie na Starą Luleå (droga 97). Parkujemy za darmo obok informacji turystycznej, zabieramy mapkę i prosimy o jakiś folder z kempingami na terenie Szwecji – dostajemy opasłe tomisko – ostatni egzemplarz po angielsku. Od razu widać że naprawdę warto było tu zjechać! Wokół małego średniowiecznego kościółka na wzgórzu rozciąga się szwedzkie miasteczko czerwonych domków. Ledwie kilka wyróżnia się na żółto, a jeden jest szary. Początkowo było to miasteczko przykościelne – ludzie nocowali tu gdy z daleka wędrowali na świąteczną mszę.
Później rozbudowało się i stało się miastem portowym – z morzem połączonym ujściem rzeki. Niestety podnoszący się ląd groził odcięciem miasta od morza, czyli od źródła utrzymania, w związku z czym już w XVII wieku zadecydowano o przeniesieniu go na wybrzeże w miejsce gdzie znajduje się do dziś. W Starej Luleå czyli właśnie Gamla Luleå powstał skansen, a całość miasteczka jest na liście UNESCO. Nikt nie pobiera tam opłat za wstęp, a do każdego domu czy innego budynku na terenie skansenu (który znajduje się na terenie dawnej przystani, w co aż trudno uwierzyć) można wejść. Bardzo nam się tam podoba. Do dzisiejszego Luleå też zaglądamy – na zdjęciach zwłaszcza pięknie prezentują się stojące rzędem lodołamacze. Przy okazji przekonujemy się, że szwedzki automat parkingowy nie chce naszej Visy (i tak już będzie), musimy zatem rozmienić pieniądze – kupujemy pół litra coli za 20 szwedzkich koron (jakieś 9,20zł), to pierwszy szok cenowy, choć przecież wiedzieliśmy wyjeżdżając, że Skandynawia to drogie miejsce. Parking kosztuje 10 SEK za godzinę. Współczesna Luleå też jest ładna (ciekawe swoją drogą jakiego rodzaju jest nazwa miasta? Męski? Żeński? Nijaki?).
Dziś postanawiamy popróbować noclegu na dziko… Najpierw jednak przezornie wyszukujemy w miarę tani kemping i decydujemy, ze jeśli do 20 nic nie znajdziemy to jedziemy do Ånäset. Dzięki tej próbie mamy wyobrażenie o szwedzkiej wsi (jeśli można tak powiedzieć) – pojedyncze domki, ukryte wśród drzew, lub rozłożone na łąkach, udaje nam się sfotografować bawiącego się zdobyczą młodego liska i zobaczyć pierwsze łosie – niestety są to panie łosiowe, a więc bez charakterystycznego poroża. Ponadto zdobywamy kolekcję bąbli po komarach. Gdy już znajdujemy miejsce, które wygląda na nikomu niepotrzebne i sympatyczne, okazuje się że nie da się tam wbić szpilki – gruzowisko, czy po prostu drzewa tu rosną na kamieniach? A zatem kemping Lufta w Ånäset. 140SEK za nas dwoje, prysznic w cenie. Obsługa kempingu niezbyt miła, a nawet całkiem niemiła. Oby to nie była reguła w Szwecji. Moja wypisana ręcznie w Helsinkach Camping Card wzbudza wątpliwości, ale na szczęście ktoś na zapleczu je rozwiewa i możemy iść spać. Tu w Szwecji nie ma zniżek na kartę (chyba, że zostajesz dłużej w jednym miejscu) ale jeśli chcesz się rozbić na kempingu po prostu musisz ją mieć.

29 lipca – Dzień Dwunasty (czwartek). Ånäset-Käxed 230km

Po pobudce bez budzika zaczynamy na dobre eksplorację Szwecji. Pierwsze wrażenia? Po pierwsze krajobraz ciekawszy niż na wybrzeżu fińskim – przekraczamy wiele mostów nad rwącymi rzekami. Po drugie wszelkie znaki drogowe, typu tablice-strzalki oznaczające kierunek zakrętu są niebiesko-żółte, a nie jak u nas biało-czerwone; jakośniegdy nie wpadłam, ze może być to kwestia narodowa. Po trzecie Szwedzi mają chyba w głowach automatyczne przełączniki językowe – szwedzki-angielski-szwedzki-angielski. Naprawdę świetnie mówią po angielsku i to każdy, kogo byśmy nie zaczepili, w dalszej podróży okaże się, że nawet naprawdę małe dzieci mówią jakby się w Anglii rodziły.
Pierwszy postój w dniu dzisiejszym to miejscowość Umeå. Istnieje tu w niewielkiej odległości od centrum grupa muzeów, w tym skansen prezentujący życie w Zachodniej Botni na przełomie wieków. Wspólna nazwa dla skansenu, Västerbottens Museum, Muzeum Rybactwa i Żeglarstwa to Gammlia i takich drogowskazów szukamy wjeżdżając do miasta. Doprowadzają nas one na miejsce, choć jeden sprytnie ukrył się wśród listowia i o mało nas nie zmylił. Parkujemy (bez opłat, podobnie jak wejścia do muzeów i skansenu) i ruszamy na podbój! W skansenie szczególnie interesujący jest wiatrak, spędzamy przy nim sporo czasu, potem idziemy do muzeum rybackiego – spędzamy w nim sporo czasu, także na rozmowie z opiekunami – młoda dziewczyna i chłopak w stroju z końca XIX w. chętnie wdają się w rozmowę na temat niuansów językowych. Pytam najpierw czy dobrze wymawiam po szwedzku zwrot „dziękuję bardzo” czyli „tack så mycket”, gospodarze są wyraźnie zadowoleni z mojej wymowy – mogę być z siebie dumna. Potem proszę aby wymówili nazwę miejscowości, w której jesteśmy – Umeå czyta się Iimjo – przez długie „I” na początku… całkiem inaczej byłoby po naszemu… przez chwilę rozmawiamy o różnicach w wymowie szwedzkiej i polskiej, o głoskach specjalnych i aż jestem zaskoczona, że potrafię na taki lingwistyczny temat i na dodatek po angielsku porozmawiać. Kupujemy pierwsze pamiątki na ścianę – Romek powiększa swoją kolekcję pocztówek z żaglowcami o 4 szwedzkie z okolic Umeå.
Do następnego postoju już niedaleko, to miasto Örnsköldsvik leżące na Wysokim Wybrzeżu (Höga Kusten), pięknym szkierowym wybrzeżu, które bardzo chciałam obejrzeć. Na początek znów mamy problem z parkowaniem – automat odmawia przyjęcia naszej karty a my mamy bardzo niewiele drobnych. Zaczepiam nawet Panią, która wysiada z auta z napisem
Örnsköldsvik Kommun i coś sprawdza. Pytam czy aby na pewno dobrze rozumiem, że mogę tu płacić Visą i że moja akurat jest odrzucana. Pani przejmuje się sprawą, tłumaczy nam cały opis parkometru i na koniec z żalem stwierdza, że faktycznie automat pisze iż karta została odrzucona. Wrzucamy zatem nasze monetki i dostajemy niecałe 50 minut.. Wykorzystujemy ten czas na bieg do Informacji Turystycznej – ja bardzo chcę popłynąć w rejs na którąś z wysepek, aby podziwiać Höga Kustem z morza. Niestety dziś wycieczka nie jest już możliwa – należy rezerwować na jutro, co jeśli się zdecydujemy Pani z informacji bardzo chętnie za nas zrobi. Nie bardzo chcemy zostawać do jutra (właściwie to do dziś nie wiem czemu?), więc Pani wynajduje dla nas alternatywę – Park Narodowy Skuleskogens. Daje nam mapki, pokazuje gdzie na terenie Parku są miejsca przeznaczone pod biwak (darmowy nocleg!), na dużej mapie wskazuje dokładną drogę do interesującego nas wejścia do Parku. Podpytuje skąd jesteśmy i jak znaleźliśmy się akurat w Örnsköldsvik. Chyba nie trafia tu zbyt wielu turystów z Polski, a naprawdę warto! Jeszcze na koniec po moim pytaniu, gdzie mogę rozmienić pieniądze, aby mieć na parkometry sama wymienia nam 50 koron na monety. Spędzamy w tej informacji z dobre 20 minut i wychodzimy zachwyceni. Resztę parkingowego czasu spędzamy na nabrzeżu jachtowym starając się dobrze uchwycić maszty na tle skoczni narciarskiej królującej nad miastem.
Potem kierunek Park Narodowy. Nie mamy problemu z odnalezieniem drogi, dzięki mapkom i dokładnemu opisowi z IT. Omijamy wejście północne i kierujemy się ku zachodniemu. Z drogi E4 trzeba skręcić w lewo (w Szwecji lewoskręt przeważnie jest rozwiązany w ten sposób, że skręca się w prawo i pętelką ustawia się pod kątem 90° do drogi, z której chciało się zjechać w lewo, w ten sposób nie blokuje się pasa na drodze głównej). Wszystko jest dobrze oznaczone i nie mamy problemu. Docieramy do wejścia do Parku. Na darmowym parkingu, stoi jedno auto. Zostawiamy i nasze i ruszamy na punkt widokowy. W pobliżu są dwa. Do jednego z nich prowadzi drewniany pomost o szerokości mniej więcej wózka inwalidzkiego, od czasu do czasu rozszerza tak, aby dwa wózki mogły się minąć. Tam łatwo dojść, ale niezbyt wiele widać ze względu na niezbyt przejrzyste powietrze – dużo w nim wilgoci i jest wrażenie, że nie ominie nas dziś deszcz. Ruszamy na drugi – tu już osoba na wózku się nie przedostanie, ale i tak prawie na sam szczyt wzniesienia prowadzą ułożone pasy z desek (tym razem długie deski, 2 obok siebie, a czasem schodki). Jesteśmy zadziwieni tą formą przygotowania szlaków. Po napatrzeniu się, także przez lornetkę, stwierdzamy, że zjemy tu coś w rodzaju przedobiadku a potem jedziemy do Parku od południowej strony, aby zobaczyć wybrzeże z mniejszej odległości (zachodnie wejście jest najdalej położone od wybrzeża). Zjadamy puszki rybne ze słodkim chlebkiem (nie wiedzieliśmy, że słodki, dopólki nie spróbowaliśmy) w przepięknym otoczeniu – przygotowana drewniana platforma z ławami i stołami, a także z paleniskiem na środku. W schowku zamykanym na haczyk przygotowane drewno, papier na rozpałkę, jest piła i siekiera, których można użyć. Podobają nam się też toalety, sedesy umieszczone nad dziurami w ziemi, ale z wszelkimi udogodnieniami dla niepełnosprawnych turystów. Ręce można umyć deszczówką zbieraną do beczki za pomocą stojącego obok rondelka. W międzyczasie na parkingu pojawiło się kolejne auto – para, która je zostawiła wyraźnie zamierza nocować na terenie Parku. Czytamy, iż wejście to, jak również wejście północne do Parku oddane zostały w zeszłym roku, natomiast wejście południowe jest obecnie w przebudowie. Jedziemy zatem zbadać jak to wyglądało wcześniej. Tu parking jest pełen aut i leży znacznie dalej od wejścia do Parku. Jakieś 20 minut drogi od parkingu spotykamy się z morzem. Nad nim miejsce wyznaczone na biwak, tu również są przygotowane drwa, wisi siekiera i piła. W pobliżu domek z serduszkiem. Wystarczy jak dla nas, tyle że daleko na wędrówkę ze wszystkim w rękach a nie mamy większego plecaka, żeby zabrać to wszystko co nam będzie potrzebne na nocleg. No nic, pomyślimy o tym później jak już wrócimy z podziwiania gór. Najwyższe szczyty mają tu nieco ponad 600 metrów, wydaje się, że tyle co nic. Niby nic, ale przecież zaczynamy wspinaczkę od poziomu morza, czyli całe 600 metrów z hakiem przed nami. Początkowo wędrujemy drewnianymi dróżkami, rozciągniętymi ponad paprociami, po jakimś czasie kończą się one i musimy się wspinać po kamiennych usypiskach. Zaczyna być stromo, a drzewa stają się coraz mniejsze i bardziej powykręcane. Wyrastają jakby wprost z różowych kamieni, z których składają się góry Skulaskogens. Z każdą chwilą widzimy więcej wybrzeża, naszym oczom ukazują się mniejsze i większe wysepki, za którymi widać otwarte morze, z przykrością uświadamiamy sobie, że nie mamy szans uchwycić tego lekko zamglonego obrazu na zdjęciach tak jak go widzimy. Gdy tylko słońce wychodzi zza chmur pstrykamy zdjęcia – może coś akurat wyjdzie? Jesteśmy coraz bardziej spoceni i zmęczeni, a wąwozu, do którego zdążamy wciąż nie widać. Śmiejemy się, iż w naszych planach tworzonych jeszcze w domu Örnsköldsvik miało być miejscem plażowania, a tymczasem mamy wycieczkę górską. I wtedy słyszalne od jakiegoś czasu pomruki burzy stają się głośniejsze. Naradzamy się chwilę i z żalem zaczynamy odwrót. Mamy buty na podeszwie z wibramu, nie bardzo uśmiecha nam się schodzić ślizgając się po mokrych kamieniach. Rozsądek zwycięża u nas tym razem i z jednej strony jestem z siebie dumna z tego powodu, a z drugiej chyba mi trochę przykro, że już nie mam takiego beztroskiego młodzieńczego podejścia do życia. Przede wszystkim nie zobaczyliśmy perełki Skuleskogens – dwóch patrzących na siebie stromych klifów. Kolejne miejsce, do którego musimy wrócić. Ulewa łapie nas gdy już jesteśmy na drewnianych pomostach. Wracając wskazujemy drogę dwójce turystów ze Szwecji, którzy w jakiś sposób zdołali się zgubić na naprawdę dobrze oznaczonym szlaku, a których wcześniej mijaliśmy wspinając się pod górę.
Na miejscu biwakowym widzimy rozbity namiot, przez chwilę myślimy, żeby schować się w drewnianej wiacie obok niego, ale postanawiamy jednak pędzić do auta. Ostatecznie żegnamy się z myślą o noclegu w tym miejscu – wszystko przemoknie zanim tu dobiegniemy. Na parkingu, przy naszym aucie stoi kamper na warszawskich numerach. Okazuje się że jego właściciele czekają na nas, żeby pogadać w ojczystym języku. Jadą na Lofoty, po drodze podziwiając uroki Szwecji, rozmawiamy przez dłuższą chwilę, dzielimy się wrażeniami, podpowiadamy sobie co nieco, w końcu oni mają za sobą Sztokholm, do którego my jedziemy, a ich droga wiedzie na północ, z której my mkniemy. Bardzo sympatyczna para i trudno nam się rozstać. W końcu trzeba ruszać – oni jak najdalej, bo mają opóźnienie (jako kamperowcy są w Szwecji na specjalnych prawach – jest tu dużo parkingów tzw. Rastplats, gdzie kampery mogą stawać na noc, zrzucać nieczystości i pobierać świeżą wodę do picia bez żadnych opłat), my musimy znaleźć nocleg. Szkoda, że nie wymieniliśmy się numerami.
Postanawiamy jechać do wejścia północnego, wg mapy tamtejsze miejsce biwakowe jest znacznie bliżej parkingu. Po drodze przejeżdżamy przez miejscowość Köl, a później Käxed. Podobają mi się bardzo te małe szwedzkie miejscowości a wąskimi drogami, na których co i rusz jest zaznaczona mijanka, a znak najczęściej się pojawiający to robiony ręcznie w przeróżny sposób to uwaga dzieci (po szwedzku „barn&rdquo😉. W Käxed na mapie zaznaczona jest plaża, mijamy ją – malutka polanka z odrobiną piasku i morzem. A na niej 3 namioty… to może i my tu zostaniemy? Zawracamy i to strzał w dziesiątkę, zwłaszcza, ze akurat na moment przestaje padać! Mamy tu kosz na śmieci, ujęcie pitnej wody, toalety (z poręczami dla niepełnosprawnych), przebieralnię, ławki… Rozbita jest tu szwedzka para z przeuroczym pieskiem o imieniu Bila, para bardzo młodych Niemców i niemiecka para z dwójką dzieci. Po nas miejsce zauważają jeszcze Holendrzy w Transporterze przerobionym na kampera. Międzynarodowe towarzystwo! Bila biega od namiotu do namiotu, z każdym się wita, więc jest temat do rozmowy – od ledwie kilka słów, ale uśmiechy i miłe gesty zastępują konwersację. Każdy cos sobie pichci, każdy popija jakiś alkohol, robimy sobie z Romkiem „romantyczne” zdjęcie i mimo mżawki świat wydaje się piękny.

30.07.2010 – Dzień Trzynasty (piątek). Käxed-Siggefora 452km

Budzimy się jako pierwsi, trochę przed 7. Ja idę zamoczyć rytualnie nogi, woda jest lodowata, mam wrażenie, że zaraz kości mi popękają, a poza tym w płytkiej przybrzeżnej wodzie widzę sporo martwych rybek. Jakoś mi przykro z tego powodu. Romek razem z Holendrem z Transportera uważnie obserwują Szwedkę, która wyszła z pobliskiego domku w stroju kąpielowym i wskoczyła do morza. W końcu pierwszy naśladuje ją Holender, a po nim Romek. Mnie zęby cierpną z zimna jak na nich patrzę… mgła zasłania widok na najbliższe wysepki, słychać silniki łodzi, chyba ktoś wyrusza na ryby, a Romek zażywa kąpieli.
W trakcie śniadania witają nas Panowie, którzy przyjechali zabrać śmieci, wyłożyć nowy worek i papier toaletowy, a także Bila. Po śniadaniu również jako pierwsi opuszczamy gościnną gminę Käxed.
Ruszamy dalej na południe drogą nr E4, naszym celem jest Uppsala. Po drodze zatrzymujemy się 4 razy. Za pierwszym razem przy moście na rzece Angerman – jest to wg przewodnika najwyższa budowla Szwecji, nie wiem, czy w to wierzę, ale most robi wrażenie – wisi wysoko nad korytem rzeki. Za drugim razem stajemy przy markecie w poszukiwaniu chleba, soku jabłkowego do żubrówki i piwa. W Sundsvall fotografujemy nadbrzeżne współczesne bloki (zdjęcie jak z naszego przewodnika), ucharakteryzowane na starą drewnianą zabudowę miasta, które podobnie jak Umeå spłonęło prawie całkowicie, lecz tu bogaci mieszkańcy zamiast sadzić drzewa i poszerzać ulice, po prostu odbudowali swoje miasto w kamieniu. Zaciekawiają nas także rzeźby kota, psa i człowieka przebranego za kota umieszczone na nabrzeżu jachtowym Ostatni postój to Gävle, w którym zainteresował nas stojący ponoć w porcie bryg. No cóż – nie udało nam się go znaleźć. Może wypłynął na wycieczkę z turystami? Samo miasto, choć nie pozbawione uroku, nie zostaje przez nas zaliczone do tych, do których wrócimy. I znów łapie nas deszcz.
Pouczeni przez wczoraj spotkanych rodaków, zatrzymujemy się na rastplatsach oznaczonych symbolem informacji turystycznej – często można tam znaleźć pojemniki z mapkami okolicy w języku szwedzkim, niemieckim i angielskim. Rewelacyjna sprawa, Szwecja na każdym kroku bardziej nam się podoba.
Ruszamy więc dalej, plan zakłada dotarcie w pobliże Uppsali i nocleg. Znajdujemy „bezcenny” kemping w miejscowości Siggefora i na niego się kierujemy. Odbijamy od wybrzeża lekko na zachód. Kemping leży nad jeziorem, a mężczyzna, który stoi za ladą w kempingowym barze nie rozumie po angielsku! Woła młodego chłopaka, który tłumaczy nam, że po właściciela kempingu musimy zadzwonić pod taki, a taki numer. Jestem skonsternowana. Nie czuję się zbyt pewnie na myśl o rozmowie, zwłaszcza, że skoro ten w barze nie rozumie po angielsku, to czy ten po drugiej stronie telefonu będzie rozumiał? Pytam chłopaka, czy nie mógłby zadzwonić z mojego telefonu, ten stwierdza, ze zaraz to załatwi i odjeżdża na rowerze. Za moment znajduje się właściciel – przedstawia się i meldując nas wypytuje skąd jesteśmy, dokąd jedziemy, na jak długo przyjechaliśmy do Szwecji i jak zamierzamy dostać się do Danii? Promem? Mostem? Odpowiadamy, że mostem i że bardzo jesteśmy go ciekawi. Zachęceni miłą atmosferą pytamy, co szwedzkiego moglibyśmy zjeść w tutejszym barze. Ze śmiechem odpowiada, że niestety szefem kuchni jest Turek (ach! to taki Szwed, co nie rozumiał angielskiego!) i najbliższa szwedzkiemu daniu jest podawana tam ryba (jak się później okazuje flądra), ale że facet podaje świetny kebab… Śmiejemy się z nim. Płacimy 155 koron za nocleg (to niedużo) i idziemy szybko rozbić namiot. Decydujemy się na mało szwedzką kuchnię w barze. Za posiłek płacimy po 85 koron (ziemniaczki, surówka, dla Romka sznycel, dla mnie ryba), a za piwo do kolacji po 55 koron. Na dodatek jest to tureckie piwo… Przynajmniej ma odpowiednią liczbę procentów, bo to które kupiliśmy dziś rano w markecie ma tylko 3,5%, nawet Guinness!!!
Piwa szwedzkiego kosztujemy już w namiocie (w środku, bo znów pada), nazywa się Norrlands Guld i zdecydowanie nam nie smakuje (może należało wybrać jednak cos droższego niż najtańsze piwo na półce&hellip😉.

31.07.2010 – Dzień Czternasty (sobota). Siggefora-Sztokholm 195km

Poranek wita nas deszczem i zagadką… czy uda się umyć w całości za 1 koronę? Ciepła woda pod prysznicem jest na monety. Okazuje się, że tak i to nawet bez zbytniego pośpiechu. Pod prysznicem nie ma tym razem osobnych kabin, a tylko zasłonki i żeby się wytrzeć trzeba wyjść na widok publiczny. Mnie na dzień dobry wita półnaga Szwedka z ogromnym biustem… czerwienię się chyba i jest mi głupio, nie jestem przyzwyczajona do takiej swobody i nie wiem jak się zachować.
Do Uppsali dojeżdżamy bardzo szybko. Najpierw zwiedzamy nowe miasto (znajdujemy parking za 10 SEK za godzinę – to widać jakiś standard, choć trafiamy i na droższy za 25SEK za godzinę, ale go omijamy), czyli katedrę, Muzeum Gustavianum (40SEK od osoby) i zamek z zewnątrz. Katedrę trudno sfotografować bez szerokokątnego obiektywu… przed następną podróżą wyraźnie czeka nas konkretny wydatek. Wewnątrz grobowce szwedzkich królów i bitewne malowidła, ale wrażenie jest mniejsze niż się spodziewałam, pewno dlatego właśnie że się w ogóle czegoś spodziewałam. Poza tym pogoda jest okropna. Zimno i deszczowo. A  na dodatek katedra w Uppsali jest jedynym miejscem do jakiego trafiamy, gdzie za folder z opisem (były nawet po polsku ale się skończyły), który okazuje się kserówką, trzeba zapłacić. Po powrocie do domu okazuje się, że na wiele miejsc w katedrze nie zwróciliśmy uwagi, no cóż, oto cena obrażania się na pogodę i pośpiechu.
Po wyjściu z katedry szukamy toalety. Nie znajdujemy jej, więc zaglądamy do IT. Zabieramy mapkę, z braku toalety tu (w innych miastach były w informacji) pytamy Panią za ladą gdzie możemy takową znaleźć. Jest lekko zaskoczona, pyta czy byliśmy w katedrze, mówimy że tak, wtedy ona zaczyna nam na mapce pokazywać, gdzie możemy znaleźć toaletę w centrum handlowym. Nie znajdujemy jej, mimo naprawdę szczerych chęci… w końcu trafiamy z powrotem pod katedrę! JEST! Obskurnie wyglada, cala pokryta brzydkim graffiti ale jest. Czemu zatem Pani nie powiedziała nam o tym miejscu? Wrzucamy 5 koron i nic… drzwi się nie otwierają… Wtedy dopiero czytamy, że CLOSED… ja jestem zdesperowana, nie wytrzymam dłużej. Załatwiam się pod krzaczkiem, w centrum Uppsali. Miasto nie zarobiło jeszcze punktów na plus, a na minus niestety bardzo wiele.
Teraz idziemy do Muzeum Gustvianum – jest to muzeum uniwersyteckie, a w końcu uniwersytet w Uppsali jest najstarszym w Skandynawii. Zbiory są ciekawe, ale bez przesady. Nie mam pewności po co prezentują tam płody ludzkie… choć rozumiem, że kiedyś stanowiły zapewne ważną pomoc naukową dla studentów medycyny. Najistotniejsze miejsce to Teatrum Anatomicum, czyli miejsce, gdzie odbywały się pokazowe sekcje zwłok dla studentów. Wiszą tam tabliczki zakaz fotografowania…
Wychodzimy z mieszanymi uczuciami, jakoś Uppsala nie chce się z nami zaprzyjaźnić, przynajmniej Romek skorzystał z toalety – płatnej 5SEK (jedyna płatna toaleta w czasie naszego pobytu w Szwecji).
Kolejny punkt zwiedzania to zamek. Zamierzmy go tylko obejść dookoła, zniechęceni wcześniejszymi miejscami. Robi przyjemne wrażenie, obsadzony jest działami.
W Uppsali korzystamy także z usług Forex Banku i wymieniamy Euro na korony. Transakcja przy wymianie 200 Euro kosztuje 45 koron, więc dostajemy 1763.
Z Uppsali jedziemy do Gamla Uppsala. Romek głębokimi wydechami wyrzuca z siebie nową Uppsalę i nastawia się pozytywnie na starą. Jest na co! Po pierwsze kurhany z okresu wikingów – zielone wysokie, sztucznie usypane pagórki, w których wnętrzu spoczywają ludzie żyjący w dawnych wiekach. Spacerujemy po nich i ładujemy się pozytywną energią. Po drugie pierwsza katedra w Uppsali z XI wieku, która powstała prawdopodobnie na miejscu dawnej pogańskiej świątyni. Jej wnętrze pachnie historią, brakowało mi słów na określenie tego jak się czułam! Do zwiedzania zapasza nas kobieta pastor, bo nie mogę się zdecydować widząc w przedsionku dziecko ubrane do chrztu. Jednak Pani Pastor mówi, że ceremonia już się skończyła i żebyśmy weszli. Potem pokazuje nam jeszcze malowidło naścienne przedstawiające św. Jerzego i ogon smoka (reszta smoka została zamalowana, gdy kościół był przemalowywany na biało - pewno po reformacji, bo przecież protestanckie świątynie nie mają zdobień). Przy okazji pyta, czy znamy legendę o św. Jerzym, gdy przytakujemy pyta skąd jesteśmy. Na naszą odpowiedź że z Polski, uśmiecha się i mówi „och – to znacie wszystkich świętych!” Ciekawy stereotyp. Bardzo miło się z nią rozmawia, stwierdza, ze chciałaby kiedyś odwiedzić Polskę i że jako kraje nadbałtyckie powinniśmy trzymać się razem.
Warto dodać, ze tu toalety są darmowe. Na parkingu (również darmowym) zagotowujemy wodę i zjadamy po gorącym kubku. Rewelacyjnie się sprawdzają te większe kubki Knorra.
Teraz kierunek Sztokholm. Do stolicy Szwecji już blisko. Niestety nie ma skąd wziąć mapki a ta którą mamy z Polski, przedstawia wyłącznie ścisłe centrum. Chcemy znaleźć dzielnicę Östermalm, bo tam podobno ma być tani kemping. Kompletnie jednak nie wiemy, którym zjazdem zjechać z autostrady (przy okazji wjazd do Sztokholmu jest płatny, ale tylko dla Szwedów, zagraniczny turysta może się nie przejmować opłatami). W końcu zatrzymujemy się na stacji benzynowej, bierzemy z półki plan miasta, oglądamy go, a potem idziemy do kasy – prosimy o plan i o pomoc w określeniu miejsca gdzie teraz jesteśmy. Dziewczyna za ladą jest chętna do pomocy pokazuje, tłumaczy, jak wrócić na autostradę i przeprasza, że nie wie, jak najlepiej dojechać do Östermalm, ale nie jest zmotoryzowana. Radzimy sobie jednak dość sprawnie. Tyle że kempingu nie ma… pod jego adresem jest wyglądający na nowy kort tenisowy. Niedobrze. Jedziemy zatem na kemping, który wcześniej ominęliśmy albowiem nocleg na nim kosztował 260SEK za noc. No cóż… w końcu stolica. Okazuje się, że krążąc po autostradach wokół Sztokholmu (estakady, tunele, wyżej, niżej i większość ruchu wyrzucona poza centrum) zrobiliśmy jakieś 80km… nieźle…
Kemping leży w dzielnicy Bredäng dość daleko od serca miasta. Meldujemy się, w planach mamy 2 noclegi, potem idziemy szukać stacji metra, zorientować się w biletach, na koniec idziemy nad jezioro Malar i próbuję uchwycić piękno zachodu słońca.
Jutro dzień Vasy!


20.07 - Rynek w Kłajpedzie, Anna Siemomysła
6.08 - Wolin, Anna Siemomysła
6.08 - Wolin, Anna Siemomysła
6.08 - Wolin, Anna Siemomysła
6.08 - Wolin, Anna Siemomysła
6.08 - Wolin, Anna Siemomysła
6.08 - Wolin, Anna Siemomysła
6.08 - Z serii Dom pod Okrętem - Lubeka, Anna Siemomysła
6.08 - Lubeka - rynek, Anna Siemomysła
6.08 - Lubeka - skład solny, Anna Siemomysła
6.08 - Lubeka, Anna Siemomysła
6.08 - Lubeka - muzeum lalek teatralnych, Anna Siemomysła
6.08 - Plön - ratusz, Anna Siemomysła
6.08 - Plön - zamek, obecnie siedziba szkoly optyków, Anna Siemomysła
6.08 - Plön - brama z datą 1236, Anna Siemomysła
5.08 - Morski Ogier z Glendanough - tylko czemu na lądzie?, Anna Siemomysła
5.08 - Muzeum okrętów wikińskich w Roskilde, Anna Siemomysła
4.08 - Duńskie śniadanko na kolację - to co na stole koszt lekko ponad 50zł, Anna Siemomysła
4.08 - Kopenhaga - Magasine du Nord - udziały w nim miał Egon Olsen ;), Anna Siemomysła
4.08 - Apartamentowiec z dawnych doków remontowych Duńskiej Marynarki Wojennej, Anna Siemomysła
4.08 - Nyhavn - Kopenhaga, Anna Siemomysła
4.08 - Nyhavn - Kopenhaga, Anna Siemomysła
4.08 - Kopenhaga, Anna Siemomysła
4.08 - Kopenhaga, Anna Siemomysła
3.08 - Karlskrona, Anna Siemomysła
3.08 - Karlskrona - przystań Muzeum Morskiego , Anna Siemomysła
3.08 - Muzeum Morskie w Karlskronie - miejsce pielgrzymek fanów mórz, statków i okrętów, Anna Siemomysła
2.08 - Kalmar wieczorową porą, Anna Siemomysła
2.08 - Kalmar, Anna Siemomysła
2.08 - LR w Kalmarze, Anna Siemomysła
2.08 - Ruiny zamku Stegeborg, Anna Siemomysła
1.08 - Sztokholm, Anna Siemomysła
1.08 - Sztokholm - makieta bitwy oliwskiej, Anna Siemomysła
1.08 - Sztokholm - Vasa, Anna Siemomysła
1.08 - Sztokholm - frgment mapy Europy z twierdzą Wisłoujście, Anna Siemomysła
1.08 - Sztokholm, Anna Siemomysła
1.08 - Sztokholm - Af Chapman, Anna Siemomysła
1.08 - Sztokholm z serii Dom pod Okrętem, Anna Siemomysła
1.08 - Sztokholm, Anna Siemomysła
1.08 - Sztokholm, Anna Siemomysła
31.07 - zachód słońca nad jeziorem Malar, Anna Siemomysła
31.07 - Gamla Uppsala - obiadek :), Anna Siemomysła
31.07 - Gamla Uppsala - kurhany z okresu wikingów, Anna Siemomysła
31.07 - Gamla Uppsala - kurhany , Anna Siemomysła
31.07 - Gamla Uppsala, Anna Siemomysła
31.07 - Gamla Uppsala - dawna katedra - z czasów św. Eryka, Anna Siemomysła
31.07 - Na dziedzińcu zamku uppsalskiego, Anna Siemomysła
31.07 - widok z zamku w Uppsali na katedrę, Anna Siemomysła
31.07 - Zamek w Uppsali, Anna Siemomysła
31.07 - Muzeum Gustavianum Uppsala, Anna Siemomysła
31.07 - Katedra w Uppsali, Anna Siemomysła
31.07 - LR na noclegu :), Anna Siemomysła
30.07 - Gävle, Anna Siemomysła
30.07 - Gävle, Anna Siemomysła
Avatar użytkownika Anna Siemomysła
Anna Siemomysła
Komentarze 2
2010-07-18
Moje inne podróże

Komentarze

Zostaw swój komentarz

Avatar użytkownika Anna Siemomysła
Anna Siemomysła
16 sierpień 2010 19:42
🙂 dziękujemy!
Bardzo nam miło!
postaram się wkrótce dokończyć opis i wrócić pamięcią wstecz do kilku innych naszych wycieczek, którymi myślę warto się podzielić.
Avatar użytkownika Anna Piernikarczyk
Anna Piernikarczyk
16 sierpień 2010 19:36
O witam 🙂
Świetna trasa, gratuluję i pozdrawiam 🙂

Wycieczka na mapie

Zwiedzone atrakcje

Gliwice

Warszawa

Giżycko

Kłajpeda

Lipawa (Liepāja)

Ventspils

Ryga

Parnawa (Parnu)

Tallin

Helsinki

Turku

Rauma

Vaasa

Oulu

Rovaniemi

Luleå

Umeå

Örnsköldsvik

Skuleskogens

Sundsvall

Gävle

Uppsala

Sztokholm

Stegeborg

Kalmar

Karlskrona

Kopenhaga

Roskilde

Plön

Lubeka (Lübeck)

Wolin

Gliwice

Zaczarowane Podróże - dawniej podroze.polskieszlaki.pl
Copyright 2005-2024