Pireneje, Barcelona, Andora i Szamoniks 2009

Pireneje, Barcelona, Andora i Szamoniks 2009 , Marcin F.
Miniaturowa mapa z zaznaczeniem
Za kilka miesięcy wakacje. Czas zastanowić się gdzie pojedziemy tym razem. Na ile pozwolą nasze finanse??? Zaglądamy do portfela. Parę stówek. Więc znów namiot w Łebie, ewentualnie na krócej na kwatery do Ustronia. Nieeeeeeeee!!! Stop!!! Powiedziałeś parę stówek??? Przecież to wymarzony budżet na autostopowy wyjazd po Europie!!! Tak, kilkaset złotych i Europa stoi przed nami otworem🙂. Jak tego dokonać??? Poniżej krótki opis mojej ostatniej podróży „stopowej”, a dalej mały poradnik początkującego autostopowicza🙂.

Początek


Naszą podróż zaczynamy w pewien ciepły, sierpniowy niedzielny wieczór na poboczu drogi A4 w Gliwicach. Nasz pierwszy cel to Pireneje – pasmo górski rozdzielające Półwysep Iberyjski od reszty Europy, ponad 2000 km stąd - jednym słowem daleko. Po 20 minutach machania zatrzymuje się pierwszy samochód - mamy transport do Bolesławca. Po dwugodzinnej jeździe wysiadamy na jakiejś stacji benzynowej, jemy kolację i po zaledwie minucie czekania wskakujemy do kolejnego wozu. Gość jedzie aż do Paryża. Siedem godzin podróży i w środku nocy, gdzieś w okolicach Frankfurtu opuszczamy Krzyśka. Szybko rozbijamy namiot pomiędzy ogromnymi ciężarówkami i już po chwili zasypiamy.

Para młodych Niemców jadąca kamperem na Lazurowe Wybrzeże, pewna amerykanka w nowiutkim „dopiero co kupionym” kabriolecie (dziesięć minut zastanawialiśmy się jak przesunąć przednie siedzenie pasażera, aby dało się wejść do tyłu), przemiły taksówkarz (nie płacimy ani jednego eurocenta za ponad trzysta km trasy🙂 i we wtorek ok. piętnastej (tak, dobrze liczycie – niecałe czterdzieści osiem godzin) jesteśmy już w Lourdes. Krótka wizyta w bazylice, zakup dewocjonaliów dla rodziców, trzy kolejne stopy i już po zmroku docieramy do Gavarnie. Niemalże po omacku znajdujemy kawałek płaskiego terenu i upojeni szybkim dotarciem do celu wskakujemy do śpiworów.

Pireneje

Zmęczeni dwudniową podrożą budzimy się dopiero po dziesiątej. Pakujemy się, robimy zakupy, krótko zwiedzamy miasteczko (wybitnie komercyjny charakter: w sklepikach i na straganach dominują owieczki i ciupagi „made in China&rdquo😉. Wszystko to sprawia, że w góry ruszamy dopiero po piętnastej. Nasz cel to schronisko Sarredets. O tym, że z nieba leje się żar, plecaki ważą chyba z tonę, a po paru krokach jesteśmy już cali mokrzy – pisać chyba nie muszę… Po czterdziestu minutach marszu (czyt. walki!) trafiamy na olbrzymią polanę. Jakieś trzysta metrów powyżej szlaku zauważamy mały kamienny domek. Idziemy w jego kierunku, wchodzimy do środka: dwie prycze, stół, piec, zestaw do gry w badmintona i temperatura znacznie niższa od tej panującej na zewnątrz. Szybkie porozumiewawcze spojrzenia i już wiemy, że to tutaj zostajemy na noc. Zdejmujemy plecaki, wychodzimy na zewnątrz i dopiero teraz zauważamy jak tu pięknie. W dole małe domki dopiero co opuszczonego przez nas miasteczka, przed nami ogromny (liczący kilkanaście km szerokości i kilka trzytysięczników) skalny amfiteatr Cyrku Gavarnie, z oddali słychać dzwoneczki pasących się owiec. Aż chce się żyć!!!

Rankiem następnego dnia, ma miejsce poważna debata: iść dalej w góry czy wręcz przeciwnie… W końcu górę bierze instynkt samozachowawczy i decydujemy się zejść w dół (wiem, wiem nie powinienem tego pisać, to takie nie extremalne🙂. Jeszcze tego samego dnia idziemy do podnóża cyrku. Możemy tutaj podziwiać jeden z największych wodospadów Europy, spadający z ponad 400 metrów Grande Cascade. Późnym popołudniem ruszamy już w stronę Hiszpanii. Po drodze mijamy zarówno małe klimatyczne wioseczki jak i ogromne kurorty ze stokami poprzecinanymi kolejkami dla narciarzy. Równo ze zmrokiem docieramy do Ainsy – pierwszego naszego hiszpańskiego przystanku. Nie wiemy czy to kwestia naszych „psych” czy faktycznego stanu, ale Hiszpania wydaje się nam bardziej wyluzowana, taka… taka fajniejsza🙂. W jednym z barów jemy pizzę a później śpimy na ganku szkoły muzycznej (przez pół nocy mamy darmowy koncert rockowy – szczerze nie polecam🙂

Kolejnego dnia dosyć szybko docieramy do Torli, bardzo miłej, sympatycznej kamiennej wioseczki pamiętającej jeszcze czasy aragońskie a obecnie będącej bazą wypadową do Wąwozu Ordesa. Szybko znajdujemy kamping, bierzemy prysznic (pierwszy od początku naszej przygody!) i wskakujemy do specjalnego autobusu kursującego pomiędzy miasteczkiem a wylotem wąwozu. Niecałe piętnaście minut jazdy i dalej ruszamy o własnych siłach. Z początku ścieżka wiedzie przez las, parokrotnie mamy okazję podziwiać kilkunastometrowe wodospady. Po dwóch godzinach marszu wychodzimy ponad drzewa i dalej kontynuujemy wędrówkę mając olbrzymie ściany skalne po obu stronach naszej trasy. Przed nami wznosi się Monte Perdido – najwyższy wapienny szczyt Europy 3355m n.p.m. Dochodzimy do momentu gdzie szlak z łagodnej ścieżki „staje dęba” i tutaj… zawracamy. Wieczorem spędzamy jeszcze parę minut w „centrum” Torli. Kupujemy dwa kartoniki wina i wracamy na kamping. Do bardzo późnych godzin wieczornych gawędzimy sobie w najlepsze, słysząc co chwilę okrzyk „silencion” z okolicznych namiotów (do dziś nie wiem co to mogło oznaczać🙂.

Barcelona


Niespełna dzień zajmuje nam dojazd z Pirenejów do Barcelony. Wczesnym wieczorem chowamy plecaki do przechowalni bagażu i ruszamy na nocny podbój stolicy Katalonii. Metrem trafiamy w okolice Parku Guella. Podziwiamy parę budynków, Salę Stu Kolumn – w rzeczywistości jest ich tylko 86 i najdłuższą ławkę świata – 152 metry. Wszystko to w charakterystycznym stylu Gaudiego, chyba najsłynniejszego katalońskiego architekta. Już po zmroku ruszamy dalej. Mijamy kilka skwerów, na których odbywają się przedstawienia teatralne, grają różne kapele. W końcu docieramy do największego dzieła Gaudiego - Sagrady Familii. Pstrykamy kilka pamiątkowych fotek i przez parę kolejnych godzin, pytając po drodze setki ludzi o kierunek (nie mamy żadnej mapy) wracamy pieszo na dworzec. Jest druga w nocy. Marzymy tylko o rozłożeniu karimat i położeniu się spać. Ale co to??? Gdy podchodzimy pod olbrzymie szklane drzwi – żadnej reakcji z ich strony… znaczy nie otwierają się! Szukamy jakiegoś wyjaśnienia takiego stanu rzeczy. Po chwili czytamy gdzieś, że dworzec jest zamykany na noc. No to „pięknie”. Stoimy ubrani jedynie w klapki, krótkie spodenki i T-shirty. Zastanawiamy się co robić. W końcu idziemy do pobliskiego baru z prośbą o kartonowe pudła. Dostajemy je, rozrywamy, kładziemy pod ścianą dworca i po chwili leżymy już w najlepsze jak zawodowi kloszardzi🙂. Jak niewiele potrzeba do szczęścia!!!

Rano wchodzimy wreszcie do środka. Wyjmujemy bagaże, czas na poranną toaletę. Pierwsza idzie Asia. W momencie gdy zostaję sam ma miejsce dosyć przykry incydent: siedzę sobie spokojnie gdy nagle jakiś gość z prawej strony zaczyna coś do mnie mówić. Odwracam głowę, podejmuję jakąś tam wymianę zdań, ale… coś mi tu nie gra. Jakiś szósty zmysł podpowiada mi, że coś jest nie tak. Odwracam szybko głowę a tu inny koleś (pewnie jego kompan) trzyma już w rękach mój plecak. O kurka!!! Zaczynam krzyczeć w niebogłosy (i nie są to raczej słowa, które można tutaj zacytować). Po chwili gościu tak samo oszołomiony jak ja jeszcze pół sekundy temu, rzuca plecak i zaczyna ucieczkę… za chwilę nie ma też tego drugiego… Tym niezbyt sympatycznym akcentem żegna nas Barcelona.

Andora

Pociąg do Monseratt, dalej z trzy stopy i popołudniu lądujemy w Andorze - małym państewku wciśniętym pomiędzy Francję a Hiszpanię. Jednym z najbardziej górskich państw świata. Dość powiedzieć, ze najniższy punkt tego kraju znajduje się na wysokości 840m n.p.m.
Najpierw na parę godzin zatrzymujemy się w Sant Julia de Loria – pierwszym miasteczku od strony granicy. Dwa tutejsze olbrzymie supermarkety, stacje benzynowe oblężone są przez Hiszpanów. Cała Andora to gigantyczna strefa bezcłowa, przez co ceny są znacznie niższe niż u sąsiadów. Dopiero późnym popołudniem docieramy do stolicy kraju – o tej samej nazwie, co samo państwo. Wrzucamy coś na ząb, zaglądamy do paru sklepów i po chwili robi się ciemno. Pora poszukać jakiegoś miejsca do spania. Najbliższe pole namiotowe jest parę km dalej..., hostele – dwucyfrowe ceny podane w euro skutecznie nas odstraszają. Hmmm, co robić??? Chwila pomyślunku i wpadamy na genialne rozwiązanie: będziemy spać na klatce schodowej jednej z kamienic. Wchodzimy do paru klatek, porównujemy warunki w nich panujące, oceniamy, wybieramy najlepsze miejsce… Jeszcze tylko myjemy zęby w jednym z znanych barów typy fast-food i już po chwili rozkładamy karimaty pod schodami jednego z budynków w centrum Andory. Oczywiście jak zawsze w takich sytuacjach znajduje się ktoś, komu się to nie podoba. Dosyć zręcznie jednak „udajemy greka” (co przy naszym braku znajomości francuskiego i hiszpańskiego nie jest zbytnio trudne🙂 i jakoś udaje się nam doczekać do jutra. Od rana kręcimy się jeszcze trochę po mieście, później autobusem wyjeżdżamy na wylotówkę w kierunku francuskiej granicy.

Łapiemy niecały kwadrans i zatrzymuje się nam parka Francuzów w ponad dwudziestoletnim kamperze. Jeszcze dwie godziny jesteśmy w Andorze (straszne korki na drodze prowadzącej do granicy) i przed dwudziestą trzecią docieramy w okolicach Carcassonne, gdzie opuszczamy naszych nowych przyjaciół i rozbijamy namiot w pobliżu wjazdu na autostradę.

Chamonix

Napisze szczerze: nawet przez myśl nie przeszło nam, że w czasie naszej wycieczki odwiedzimy stolicę Alp. Ale wiadomo jak to jest na wyjazdach stopowych: plany, cele zmieniają się jak w kalejdoskopie. Wystarczył jeden kierowca, który na pytanie o jego miejsce docelowe powiedział: Chamonix… i po dwóch godzinach jazdy lądujemy w centrum tego alpejskiego kurortu. Przez godzinę szukamy miejsca gdzie możemy zostawić plecaki (to ta ciemna strona podróży autostopowych). W końcu uwalniamy się z tego balastu i już „jak ludzi” zaczynamy eksplorację Chamonix. Odwiedzamy chyba wszystkie sklepy ze sprzętem turystycznym (a wierzcie mi jest tego sporo🙂, zaglądamy do agencji turystycznej, robimy zakupy w supermarkecie i to wszystko (prawie zapominałem🙂 z widokiem na najwyższy szczyt Europy, spływające zeń lodowce i skaliste turnie sięgające nieba. Wszystko to robi na nas takie wrażenie, że postanawiamy jutro wjechać kolejką na Aiguille du Midi – skalną iglice wznoszącą się na wysokość 3800m. n.p.m., aby choć na chwilkę stać się częścią tego skalno-lodowego świata. Póki co jednak odbieramy nasze bagaże i znikamy w lasach otaczających dolinę. Rozbijamy namiot, otwieramy ostatnie na tym wyjeździe wino i kładziemy się spać. Nooo, znowu tak od razu to spać nie poszliśmy🙂.

Rano pakujemy się i szybko lecimy do stacji kolejki. Kupujemy bilety i już po chwili jesteśmy w wagoniku (choć może lepiej byłoby napisać w „całym wagonie” – obok nas jest z pięćdziesiąt innych osób). Zabudowania Chamonix robią się coraz mniejsze, uszy zatykają się coraz bardziej, góry są już na wyciągnięcie ręki. W trakcie dwudziestu minut pokonujemy różnicę wzniesień niemalże trzech tysięcy metrów. Widoki ze szczytu cudowne!!! Przewalajcie się mgły nad skalistymi turniami, oślepiające biel śniegu i lodu, małe kropeczki ludzi i namiotów na dole w tzw. Białej Dolinie. Po godzinie podziwiana tych widoków i zrobieniu chyba setki zdjęć, jedyne co ciśnie się nam na usta to: JESZCZE (tak, to jest również cytat z wczorajszego wieczora🙂.

Decydujemy się więc na podróż na Włoską stronę masywu. W tym celu wskakujemy już do małych cztero osobowych wagoników. Po chwili „lecimy” już dwieście metrów nad powierzchnia lodowca. Jest tak pięknie, że nie sposób tego opisać – a już na pewno ja tego nie potrafię… W sumie nasza cała wizyta w tym „lodowym świecie” trwa pięć, może sześć godzin. W Chamonix jemy jeszcze szybki obiad i ruszamy w drogę powrotną. W noc z niedzieli na poniedziałek ok. pierwszej w nocy lądujemy na dworcu PKP w Katowicach. Na karimatach czekamy na pierwsze autobusy jadące do naszych domów. Jeszcze raz przeżywamy te dwa tygodnie, obmyślamy kolejne cele… po przyjeździe do domu biorę szybki prysznic, kładę się spać i o czternastej jestem już w pracy… ech, proza życia…


Mały poradnik początkującego autostopowicza.

Czy to naprawdę działa?
TAK! Naprawdę można stanąć przy drodze pomachać trochę ręka i już po chwili sunąć w siną dal!!! W ciągu dwóch dni startując z Polski dojechałem do: Rzymu, Londynu, Chorwacji, Marsylii, Paryża, w Pireneje, Alpy. Cztery i pól dnia zajął mi dojazd do Maroka (jechaliśmy wtedy w troje: ja i dwie dziewczyny). Oprócz tego zjechałem całą Skandynawię i Nowa Zelandię, 6000 km po Australii, w Ameryce Południowej (po dwóch dniach łapania) złapałem stopa przez pół kontynentu z Chile do Paragwaju. Sky is the limit!!!


Ile to kosztuje?
Hmmm, to zależy tylko od nas. Generalnie na dwutygodniowe wakacje: Alpy, Lazurowe Wybrzeże, czy co tam sobie tylko wymarzysz można już pojechać z budżetem 100 pln (słownie: sto złotych). Ale zaznaczam, to wersja ekstremalna, mocno ekstremalna. Raczej niepolecana na pierwszy raz🙂. Mój osobisty rekord to zakupy w Tesco za ok. 55 pln i wydanie 2,35 euro (na zakup trzech bochenków chleba) w czasie dwutygodniowego pobytu w Holandii. Jeżeli wybierzemy się ze stu eurami (tak to się odmienia?🙂, możemy już mówić o mega komforcie. W miastach będziemy spać na kampingach, parę razy siądziemy w knajpie i zjemy pizzę, itd.


Przed wyjazdem:
Sprawa najważniejsza: to nie mapa, nie noclegi i nie towarzysz podróży, ale UBEZPIECZENIE!!!! Dzień na francuskim ojomie +/- 2000 euro, sprowadzenie zwłok do kraju – 10 000 euro. Skoro to ma być w założeniu tani wyjazd, nie ryzykuj, że będziesz spłacał kredyt za pomoc medyczną do końca życia!!!! 20 000 euro wydaję się być sumą minimalną na jaką warto się ubezpieczyć.

Później długo, długo nic i dalej:
Dobra mapa. Muszą być zaznaczone stacje benzynowe na autostradach i nr zjazdów. Żeby się szybko nie zniszczyła (będziemy ją rozwijać średnio, co 5 sekund🙂, warto podkleić miejsca zgięć taśmą przeźroczystą.

Zakupy przed wyjazdem:

Aby zmniejszyć koszty wyjazdu warto się zaopatrzyć w „trochę” żarcia🙂. Ja zawsze zaopatrywałem się w pobliskim Teskaczu. Kilka konserw; masło się nam rozpuści, więc aby posmarować chleb, bagietkę warto kupić serki do smarowania; jako antyfan zupek chińskich, jako coś ciepłego na ząb polecam kiśle – (można dokupić ciastka „pepitki” i będzie bardziej syty🙂; słodycze – warto mieć coś na każdy dzień pobytu (jadąc w góry to pozycja obowiązkowa); herbaty i cukier (dla zmniejszenia wagi można wziąć słodziki, choć ponoć są niezdrowe); jeśli będziemy kupować pomidory, nie zapomnijmy schować je do menażki, nie zmiażdżą się nam. Woda mineralna. Nie wyrzucamy butelki, będziemy ją napełniać wodą z kranów. Można jeszcze zabrać parę pluszy, wiecie tych pastylek aby woda miała jakiś smak. Albo bardziej zdrowotnie: wapno.

Noclegi, można już o tym pomyśleć będąc jeszcze w domu, ale o tym szerzej w dziale noclegi.

Co zabieramy ze sobą?
Duży plecak. Wiem, tutaj ameryki nie odkryłem🙂
Mały plecak. W czasie jazdy stopem, trzymamy tutaj aparat fotograficzny, dokumenty, kasę (no chyba ze trzymamy to gdzieś przy ciele), „szturm żarcie”. Gdy zwiedzamy jakieś miasto i duży plecak mamy gdzieś zostawiony, w małym mamy wszystko co potrzeba nam na krótką jednodniową wycieczkę.

Namiot. W tych ze stelażem zewnętrznym nie zaleje nam sypialni jak będziemy się rozbijać w czasie padającego deszczu… Na Europę starczy namiot z marketu za 80 pln.

Śpiwór, karimata.

Palnik do gotowania, menażka. Wiadomo fajnie po zimnej nocy wypić coś ciepłego. Gaz o pojemności 800 ml spokojnie starcza na dwutygodniowy wyjazd – rano/wieczorem herbata plus kisiel/zupka w południe. Palnik to koszt już od ok. 90 pln. Nie zapomnijmy o zapalniczce.

Ciuchy. Wedle uznania. Jadąc na południe Europy, nie w góry buty można zostawić w domu, tylko sandały turystyczne.

Apteczka.

Drobiazgi: latarka (najlepiej czołówka), okulary przeciwsłoneczne, coś do czytania, ładowarka do komórki, do baterii, do aparatu, przybory do mycia (warto się umówić, że pastę do zębów, szampon bierze tylko jedna osoba – warto to wcisnąć dziewczynie🙂

Dokumenty. Ich ksero dajemy współtowarzyszowi podróży. Jak nas okradną to może jego nie.

Ruszamy! Gdzie łapać?
Zawsze w miejscu dobrze widocznym, bezpiecznym dla nas i kogoś kto się nam zatrzymuje. Czyli w okolicach jakiejś zatoczki, szerokiego pobocza, z dala od zakrętów, nie na drodze „pod górkę”. Oczywiście to na drogach zwykłych nie „hajłejach”. Na autostradach poruszamy się od jednej stacji benzynowej do kolejnej. Zawsze wychodzimy na ostatniej stacji przed zjazdem aktualnego samochodu. Dlatego zawsze mamy mapę w ręku!!! Na stacjach możemy łapać na dwa sposoby: na końcu terenu należącego do stacji – tam gdzie jest już wjazd na autostradę, lub podchodzić do kierowców w czasie tankowania. W tym drugim przypadku potrzebna jest naprawdę żelazna psycha. Ludzie będą nas ignorować, olewać, gadać że nie rozumieją itd. Serio to jest koszmar!!!

Dla osób ruszających ze Śląska. Jak jedziemy na Niemcy (dalej: Francja, kraje Beneluxu, Anglia), łapiemy w okolicach Tesko w Gliwicach przy ulicy Łabędzkiej (można zrobić spóźnione zakupy🙂. Jadąc w kierunku południowym (Austria, Włochy, Chorwacja, Bałkany) można dojechać busem do Auchana w Mikołowie lub próbować już gdzieś w Piotrowicach.

Spanie.
W czasie jazdy na daleki dystans śpimy oczywiście przy stacjach benzynowych. Pełna kultura jest toaleta, woda w kranie, dla czyścioszków prysznic za ok. 2 euro.
W górach wiadomo, wszędzie gdzie jest płasko.
W miastach. Oczywiście mamy dworce kolejowe, parki miejskie. Ale o ile wygodniej, a przede wszystkim bezpieczniej, byłoby spać gdzieś w domu. Tutaj z pomocą przychodzą nam takie organizacje jak: Hospitality Club, Couch Surfing. Zrzeszają one osoby, które za darmo zapraszają na nocleg do siebie do domu. Zakładamy sobie konto na takim portalu, wypełniamy profil i po chwili już możemy pisać do osób mieszkających w interesującym nas miejscu z zapytaniem o miejsce dla nas. Reszta informacji co i jak – na stronach tychże organizacji.
W miastach można też spać w piwnicach, na ostatnich piętrach bloków. Decyzje o tym należy jednak mocno przemyśleć!!!!

Duże miasta.

To pięta Achillesowa autostopu. Znaczy się konkretnie wyjazd z nich. Jak znaleźć wylotówkę z miasta tak dużego jak Wiedeń, Barcelona czy Londyn??? Zaczynamy już w domu: na portalach o stopie szukamy czy przypadkiem nie jest opisany wyjazd z miasta, w którym będziemy. Jak nie, zadajemy pytanie na forum. Będąc już na miejscu bierzemy mapę miasta z inf. turystycznej (w sumie to i tak ją bierzemy) i pytamy o to jakimi autobusami, metrem dojedziemy na wylotówkę. Uwaga!: ci ludzie nigdy nie kumają o co chodzi! Trzeba godzinę gadać, że my nie mamy samochodu i chcemy na stopa!!! Później wsiadamy do busa, metra. Oczywiście jedziemy bez biletu (jest ryzyko jest zabawa). Gdy przychodzi kobuch, warto mieć przy sobie dziewczynę, która potrafi się rozpłakać na zawołanie (działa). Jak nie to płaczemy sami.

Bezpieczeństwo lub raczej niebezpieczeństwo.
Mnie (odpukać) nic złego jeszcze nie spotkało. W czasie jazdy najbardziej newralgicznym wydaje się moment wsiadania/wysiadania. Aby koleś nie odjechał nam z plecakami, robimy tak. Przy wsiadaniu: wchodzi pierwsza osoba, następnie podajemy jej plecaki i wsiadamy my. Jeżeli gość każe włożyć plecaki do bagażnika to samo: pierwsza osoba wsiada a my sami pakujemy plecaki. Przy wysiadaniu odwrotnie. Jedna osoba wysiada i druga podaje jej plecaki.

To tyle rad tak nas szybko. Jeżeli masz jakieś pytania, pisz śmiało: samotnaplaneta@op.pl.
Avatar użytkownika Marcin F.
Marcin F.
Komentarze 5
2009-08-09
Moje inne podróże

Komentarze

Zostaw swój komentarz

Avatar użytkownika Anna Piernikarczyk
Anna Piernikarczyk
24 luty 2014 14:08

Na pewno się spełni, tym bardziej, że nie jest jakieś kosmiczne 🙂 Ja mam trudniejsze do spełnienia, właściwie 2 - Tanzania i Peru, w tej kolejności 🙂

Ale mam też mniejsze - Paryż i zamki Loary i na to już mamy założoną "skarbonkę" 🙂

Avatar użytkownika Barsolis Karol Turysta Kulturowy

BARCELONA  to moje  marzenie .

 

Karol

Avatar użytkownika Anna Piernikarczyk
Anna Piernikarczyk
21 luty 2014 12:20

Marcin to mój kolega, a jego wyprawy zawsze ciekawe, pełne wrażeń i za minimalny koszt 🙂

Avatar użytkownika Barsolis Karol Turysta Kulturowy

piekne  i ciekawe miejsca odwiedziles Marcionie -tylko pozazdroscic. .

Barcelona  - moja FC BARCA

 

Pozdrawiam  karol 

Avatar użytkownika Teresa Nowak
Teresa Nowak
28 grudzień 2010 21:51
Naprawdę, podziwiam Was.
Szkoda, że tak mało zdjęć zamieściłeś.
Super poradnik!

Wycieczka na mapie

Zwiedzone atrakcje

Gliwice

Lourdes

Barcelona

Andora

Chamonix

Zaczarowane Podróże - dawniej podroze.polskieszlaki.pl
Copyright 2005-2024