Bieszczady

Jaszczurka, Kazik Sadowski
Miniaturowa mapa z zaznaczeniem

Bieszczady 20.07 – 28.07. 2009 Chęć pojechania tam istniała chyba od zawsze. Zaczynając od piosenek SDMu, opisów połonin, jakiś skąpych informacjach o żubrach podobno żyjących na wolności. Tak więc nadażyła się okazja – posiadaliśmy jakieś pieniądze, ja skończyłem studia i miałem teoretycznie „długie wakacje”, tak więc zaczęło się poszukiwanie informacji o tych sławnych Bieszczadach i planowanie trasy. Założenie było jedno – wyjechać, a dodatkowym atutem był brak ograniczeń czasowych, które przeważnie istnieją. Tak więc zapakowaliśmy plecaki, zakupiliśmy namiot (również w celach przyszłościowych by nie pożyczać więcej) i pojechaliśmy… Wyjazd z Łodzi Kaliskiej – 22:15... Dzień 1 Pierwsze co mnie mile zaskoczyło to w miarę przystępna cena pociągu do Sanoka – 74,34zł za dwie osoby… Odległość – 536km. Około 10 dotarliśmy po długiej podróży do Sanoka, pogoda pomimo prognoz zapowiadała się ładnie, więc z rozpędu ruszyliśmy na pobliski PKS by wylądować w Komańczy. Po jakiejś godzince jazdy podziwiając pierwsze widoki z obwodnicy bieszczadzkiej zaczęliśmy naszą wędrówkę. Na rozgrzewkę wybraliśmy się ze schroniska PTTK ścieżką dydaktyczną im. Kard. S. Wyszyńskiego, tak dla zbadania wagi plecaków i uczczenia ogólnej euforii, że w końcu się tu znaleźliśmy. Droga nawet miła, bujnie rosnąca roślinność i pierwszy taras widokowy – na Komańczę. Nie ukrywam, że nawet to zrobiło na mnie wrażenie, wszędzie góry, góry i góry… ślicznie. Po tym wstępnym zapoznaniu się z nowym terytorium przyszedł czas na inicjacje naszego planu – czerwonym szlakiem jak najdalej się da… Gdyby miasteczko to było większe i byłoby coś ciekawszego do zobaczenia, zrobienia tam to zostalibyśmy do następnego dnia traktując to jako odpoczynek po całonocnej podróży, lecz po obejściu całej miejscowości uznaliśmy, że lepiej będzie iść dalej na pole namiotowe niż nudzić się bez większych celów. Powoli więc zboczyliśmy na szlak, który zaprowadził na do miejscowości Prełuki gdzie miał odbyć się nocleg, tu jednak także jakoś nie spodobały się nam trzy domy na krzyż więc z braku laku ruszyliśmy dalej do Duszatyna gdzie zostaliśmy mile zaskoczeni „ostatnim sklepem na szlaku”, w którym zakupiliśmy między innymi wrzątek ;] i rozbiliśmy namiot. Z informacji zasłyszanych w tym dniu a także później można sklecić kilka zdań, mianowicie – kiedyś była tam baza namiotowa lecz właściciel zwinął interes i została tylko budka gdzie żona leśniczego sprzedaje piwo, 3 posiłki na krzyż i wodę mineralną. Co do pola namiotowego to pani nam wytłumaczyła, że mamy iść 200m dalej i tam skręcić „za kapliczką”, poszliśmy… pierwsze przerażenie w oczach Wiki jak zobaczyła rozsypującą się ruderę za którą mieliśmy się rozbić oraz kosę opartą o ścianę… Stwierdziła wtedy „nie ma szans, idziemy dalej!”, po tej zaskakująco miłej niespodziance okazało się, że właściwe pole namiotowe jest po drugiej stronie nasypu kolejki wąskotorowej i nawet były inne namioty co wpłynęło na złagodzenie pierwszych odczuć i możliwość darmowego noclegu tuż obok ślicznego szemrzącego strumyczka 🙂. Dzień 2 Z niezłomną wiarą w osiągnięcie celu podróży!, niezakłamanym instynktem prowadzącym przez gęstwinę myśli!, oraz pragnieniem poznania nowych przygód obudziłem się o 10! 🙂. Inaczej mówiąc miałem ciężką noc i nie wiedziałem rano o co chodzi. Spowodowane to było raczej tym, że w pociągu przysnąłem góra na godzinę i gadając przez sen nie wiedziałem nawet, że jestem w Bieszczadach. Ale za to pogoda była bardzo ładna i bardzo gorąco się robiło. Tak więc zakupiwszy butelkę wody mineralnej (po którą musiałem się wracać bo zapomniałem włożyć do plecaka) ruszyliśmy na jeziorka duszatyńskie. Dodam tylko tyle, że naprawdę przyjemnie się tam przebywało. Dalej ruszyliśmy pod dość ostrą górkę, przynajmniej jak na osoby z pełnymi plecakami, dużo myślałem wtedy o tym, że trzeba szybko zjeść co się da bo nie podołam z tym ciężarem. Po dobrej godzinie z hakiem i przerwami na otarcie potu mijając cmentarz z I wojny światowej zdobyliśmy szczyt – Chryszczatą. Co można powiedzieć – tak… ładny krzyż upamiętniający Jana Pawła II.. tak… ładny kilkumetrowy betonowy obelisk… tylko jakoś tak te widoki by się chciało... Więc ruszyliśmy dalej i tak schodziliśmy sobie laskiem, czasem lekko podchodziliśmy na jakąś górkę, wypiliśmy całą wodę i dotarliśmy do przełęczy żebrak. I tu odbił się brak wody.. Wyczytaliśmy, że kawałek od drogi jest jakiś strumyczek, więc go szukaliśmy… I albo to moja wina, że jakoś go nie mogliśmy znaleźć, albo go tam nie było, przyznaje się – miałem dość. Morale mi padło bez wody… Szukaliśmy strumyczka idąc ostro w dół w stronę Woli Michowej, i długo go nie było. Gdy w końcu jakiś się znalazł, po zaspokojeniu pragnienia stwierdziliśmy, że nie za bardzo nam się chcę wracać tym asfaltem bo naprawdę było stromo, a te plecaki jakieś takie ciężkie… Doczłapaliśmy się te kilka kilometrów drogą i pod koniec w końcu zobaczyliśmy pierwszą tego dnia panoramę… Morale padło też przez wyczekiwanie widoków cały dzień podczas gdy ich nie było, zupełny brak gratyfikacji. Namiot w Latarnii Wagabundy, szczęśliwa Wiką, że się mogła umyć i lulu… Dzień 3 Pobudka 5:15, prawie jak w wojsku ;]. Jako, że nadszedł sms mówiący, że za dwa dni mają być burze postanowiliśmy darować sobie resztę czerwonego szlaku prowadzący przez Wołosań do Cisnej i zakosztować w końcu wymarzonych połonin. Dostaliśmy informację, że o 6 rano piekarz przywozi chleb i jedzie dalej do Cisnej, spróbowaliśmy się załapać z nim. Szybko spakowałem namiot i czekamy… Przyjechał, nie mogę mu nić zarzucić bo zabrał nas i dzięki niemu już przed 7 byliśmy w Cisnej ale rozmowny to nie był. Na pytanie czy zabierze nas do Cisnej odpowiedział „no jadę do Cisnej... no dobra…” i „tu plecaki”. No ale podwiózł J. Na miejscu ruszyliśmy sobie do schroniska Pod Honem po pieczątkę (darmowy wrzątek – rzadkość już chyba), i powolutku znów na czerwony szlak z zamiarem dotarcia do wsi Smerek. Żal był jeden – nie byliśmy w osławionej Siekierezadzie… No ale z wiarą w następny zakręt drogi ruszyliśmy na szlak i znów ostre podejście pozwoliło odczuć wagę plecaków ;]. Jednakże humory były naprawdę przednie i w dobrych nastrojach podjadając borówki i maliny przeplatane z widoczkami dość ładnymi dotarliśmy do Małego Jasła… I tu zrozumiałem o co w tym wszystkich chodzi… Czemu te Bieszczady przez tyle osób były opisywane, skąd ta miłość i tęsknota do tych gór… Pierwsza połonina – niesamowity widok, narobiłem tam panoram jak wariat (potem musiałem kasować z braku miejsca na karcie aparatu). Usiedliśmy, zjedliśmy… Trawa falowała przy dość silnym wietrze, zadowolenie sięgało zenitu, mnóstwo gór na horyzoncie… Widoczność była bardzo dobra cały dzień, było ciepło… można było siedzieć i patrzeć. I nie odczuwałem potrzeby robić cokolwiek więcej… Dalsza trasa również nie pozwalała na nudę, co chwile widoki, szło się przyjemnie. Na Jaśle zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę, siedząc, leżąc, pijąc gorącą herbatę w gorący dzień… Zrozumienie faktu, że jak już raz się będzie na połoninach (a przecież nie byliśmy jeszcze na tych najsławniejszych) to trzeba tu wracać. Na uwagę zasługują tu też inni turyści na szlaku jak choćby miła kompania z którą się przewijaliśmy cały dzień trzech pań i jednego pana 🙂. Rzut beretem z Jasła – Okrąglik, zdjęcia na słupie granicznym, dość tłoczno się tam zrobiło. No i wejście na Fereczatą (stwierdzenie przy tym beznadziejności mapy, która w ogóle nie odzwierciedlała danego terenu) i długie, monotonne zejście do wsi Smerek gdzie już dość zmęczeni szukając miejsca na namiot, poznając nowe osoby, które znów były bardzo towarzyskie dotarliśmy po kilku przygodach autobusem do Wetliny. Tam z kolei wysadzili nas przy barze – Baza ludzi z mgły (ładne pieczątki mają trzeba przyznać), gdzie znów tego dnia poznaliśmy znajomych, którzy namówili nas byśmy rozbili przy nich namiot – kiełbaski, ognisko, rozmowy. Zaproszenie na Woodstock (który nam niestety nie wyszedł) i spanie… Dzień 4 Sąsiedzi zebrali się wcześnie rano bo wracali do siebie na stopa. A my zaczęliśmy nowy dzień, który zaczął się dość silnym deszczem lecz na szczęście krótkim. Wyszło ładne słoneczko, osuszyło namiot i po śniadaniu z mapą w dłoni ruszyliśmy na…połoninę wetlińską. Turystów multum... w głębi duszy gryzie jakaś chęć zejścia na szlaki odludne, nie zatłoczone, ciche, spokojne.. ale z drugiej strony – nie wejść na połoninę wetlińską? Trzeba było zagryźć zęby i iść. Dość szybko – mianowicie przy pierwszej małej stromiźnie zorientowałem się, że mam nowy ciekawy problem 🙂. Mogłem chodzić po prostej, a nawet najmniejsze wzniesienie sprawiało, że nad piętą coś mi się tak naciągało, że paraliżował mnie ból. Nie było to najmilsze uczucie ale nie chciałem zostać na dole widząc te gołe szczyty. Jakoś udało mi się to rozchodzić choć zaczynałem już wątpić czy dam rade nieść plecak i w ogóle się wspinać do góry. Załowałbym… Pomimo natłoku ludzi gdy dotarliśmy na przełęcz Orłowicza znów szok. Weszliśmy na Smerek i trzeba nam przyznać, że nie spieszyliśmy się w ogóle… Plan był luźny – cały dzień na połoninie. Siedzieliśmy sobie, zjedliśmy… W którą stronę nie spojrzeć – góry… znów doskonała widoczność, gorąco… Resztę dnia wlekliśmy się grzbietem połoniny podziwiając wszystkie strony świata oraz Hnatowe Berdo, Osadzki, Roh… Dotarliśmy do schroniska Chatka Puchatka i pomimo całkiem spartańskich warunków (brak wody i prądu) i cen (nocleg 18, piwo 8, wrzątek 1zł za 0,5l) zostaliśmy na noc. Miły pan GOPRowiec doradził nam za kawałki czekolady jak iść w następne dni, wspaniały zachód słońca za szczytami Osadzki i Roh a w końcu nawet jeleń – Filip jedzący sobie spokojnie trawkę za kibelkiem… Cena wygórowana, ale przeżycia też niczego sobie łącznie z gwieździstym niebem i panoramą na całe Bieszczady… Dzień 5 Prognoza pogody sprawdziła się w końcu w jakimś stopniu – od rana mgła i pada, całkowita szarówka. Zeszliśmy czerwonym szlakiem do Brzegów Dolnych, złapaliśmy autobus do Ustrzyk Górnych i w celu wysuszenia rzeczy wynajęliśmy pokój. Popołudniu co prawda pogoda poprawiła się ale w góry nie wyruszaliśmy. Można powiedzieć, że zwiedziliśmy „miejscowość”, zjedliśmy kwaśnicę i tyle. Największą atrakcją było bezsprzecznie muzeum „zielony domek”. Bardzo miły starszy pan, który każdego zachodzącego tam turystę traktował przyjaznym spojrzeniem, rozmową i co najbardziej mi się spodobało – nie patrzył z góry mówiąc czy myśląc „ja tutejszy, co wy wiecie, w Bieszczadach trzeba mieszkać by zobaczyć i poczuć wszystko, zimą i nie tylko latem, a wy tu przyjeżdżacie i myślicie, że jesteście wyjątkowi”. Taki sposób myślenia niestety napotkałem zarówno w internecie szukając informacji przed wyjazdem jak i podczas filmu dokumentalnego, w którym wypowiadały się osoby o przyrodzie Bieszczad. Co do tego filmu – jest to ciąg dalszy historii o tym panu z zielonego domku. Był naprawdę przesympatyczny i zaprosił nas na godzinę 20:00 na film. Jak przyszliśmy zdziwiło mnie, że sprawiło mu to naprawdę szczerą i niekłamaną radość. Obejrzeliśmy film w granie około 10 osób. Zostaliśmy zaproszeni na inny film następnego dnia, przez ostatnie dwa wcześniejsze dni nikt nie przyszedł na film. Dzień 6 Chyba ten dzień najbardziej obfitował w „niezapomniane widoki i przeżycia”. Plan był taki – 7:40 autobus do Wołosate i czerwonym szlakiem przez Halicz i Tarnicę do Ustrzyk. Gdy już miałem zakupić bilety ktoś się spytał „Wy do Wołosatego?” –„Tak” –„To wsiadajcie, zawiozę was”. Miła niespodzianka i oszczędzone pieniądze z biletu (zaznaczam to gdyż już każdy grosz zaczynaliśmy liczyć;] ). Ruszyliśmy… Pogoda była lekko mówiąc „niepewna”. Z powodu dość porannej pory w campingu nie było czynne biuro skąd moglibyśmy sobie pieczątki wziąć, więc uznałem, że udowodnimy to zdjęciami, zrobiliśmy sobie przy tabliczce „Początek/ koniec głównego szlaku beskidzkiego” i idziemy… Przy budce z opłatami za wstęp do parku narodowego pytam się pana „a pieczątki jakieś ma Pan?” i usłyszałem na to sympatyczną odpowiedz – „Panie! Jest pan w Wołosate! Myśli pan, że bez pieczątki pan odejdzie!?” Wszystko więc zapowiadało się ładnie. Szliśmy asfaltem pokonując kolejne kilometry, aż doszliśmy do Przełęczy Bukowskiej, wtedy zjedliśmy kanapki, trochę zaczynała nas martwić pogoda bo kapało czasem i od tego momentu zaczyna się „cud”. Napomknę tu, że w owej chwili pierwszy raz postawiłem swoje nogi z resztą ciała na ukraińskiej ziemi;]. Wchodząc w stronę Rozsypańca co chwile się odwracaliśmy podziwiając ciemne i jasne chmury które dosłownie „roztrzaskiwały się o szczyty”. Dość szybko niebo przeszło na ciemną stronę mocy i była już tylko jedna wielka czarna chmura. Widoczność spadła drastycznie do zaledwie kilku metrów, padał deszcz (lecz na szczęście nie ulewa a taki upierdliwy boczny co moczył wszystko i szczypał w twarz) i szliśmy tak. Bałem się co będzie jeśli to się pogorszy i dojdą do tego większe opady a nie daj Boże pioruny. Szliśmy dalej po tych łysych zboczach, nie potrafię stwierdzić nawet kiedy byliśmy na Rozsypańcu. Dosłownie 30metrów od szczytu Halicza mgła się zaczęła rozpraszać, przestało padać i wszystko zaczęło parować. Takiego widoku nie widziałem życiu – jakby wszystko parowało po pożarze, jakby martwe dusze wyłaniały się z gór i rozwiewały na niebie. Z Halicza widoczność sięgała już kilkadziesiąt kilometrów. Dalej wiało dość mocno, byliśmy dość dobrze spoceni i przemoczeni ale tak staliśmy i patrzyliśmy na wszystko, łącznie z Tarnicą. Przez dalszą część drogi aż do przełęczy z której się wchodzi na Tarnicę pogoda wariowała – od upału po deszcz, zmienne wszystko jak to w górach. Widoki z tej części trasy także były wspaniałe, szło się głównie zboczem ale potrafiłem się tak zapatrzyć na wszystko dookoła, że gubiłem wydeptaną ścieżkę. Na Tarnicy pogoda znów dała znać o sobie i nic nie było widać, dodatkowo masa turystów z Wołosatego co dotarła tu niebieskim szlakiem grała na nerwach więc dość szybko zeszliśmy ze szczytu i ruszyliśmy przez Szeroki Wierch do Ustrzyk Górnych. Schodziło się dość opornie i znów lunęło ostro więc przemoczeni i już naprawdę wyczerpani dotarliśmy w końcu do mieściny koło godziny 16:30. Warunki nie były łatwe w tym dniu, nie mówiąc o wcześniejszych dniach które także jakieś piętno na nas odcisnęły, jednakże to co natura wyprawiała na tych szczytach, dawało niezapomniane przeżycia. Dzień 7 Odezwało się w nas lenistwo w końcu, rozbity namiot zostawiliśmy na campingu PTTK i ruszyliśmy nie spiesząc się na połoninę Caryńską. Będąc już w Bieszczadach chcieliśmy także i ten oblegany przez turystów punkt zaliczyć, by kiedyś skupić się na „wyższych celach” ;]. Była to nasza pierwsza wędrówka bez plecaków z całym sprzętem, namiotem, śpiworami. Jedynie portfele, nóż, woda. Ciężko mi opisać ten dzień z prostego powodu – wcześniejsze dały tyle wrażeń, że ten upłynął „normalnie”. Połonina także ładna ale już patrzyliśmy na nią bez tego pożerania wzrokiem. Wróciliśmy do Ustrzyk Górnych, leżeliśmy nad rzeczką, odpoczywaliśmy. Dzień 8 Mieliśmy pociąg z Sanoka do Łodzi około godziny 18, więc znów leżenie nad rzeczką do godziny 15. Następnie wsiedliśmy do PKSu i mogliśmy się cieszyć jeszcze widokami i samobójczą jazdą kierowcy. Potem pociąg, jakieś 10 godzin później byliśmy już w Łodzi. Spostrzeżenia i wnioski: Nie zamierzaliśmy robić kilometrów na siłę podczas tego wyjazdu, wiele radości sprawiało nam np. godzinne siedzenie na Smerku i oglądanie, zatrzymywaliśmy się kiedy chcieliśmy i na jak długo chcieliśmy, pomimo tego zrobiliśmy 129 pkt GOT. Co do plecaków to przynajmniej mój uważam za niezapakowany poprawnie, kilka rzeczy było nieprzydatnych a jednak ważyły. Tak samo z jedzeniem – wzieliśmy go za dużo na początek i zamiast dokupić po pewnym czasie, praktycznie do ostatniego dnia nosiłem konserwy sprzed wyjazdu. Następnym razem jakoś logistykę lepiej trzeba rozpracować. Dość duże koszty (a czasem także uciążliwe to było) ponieśliśmy jednak na kupno wrzątku – rozpatrzyć kupienie małej butli gazowej z palnikiem. Ponadto wyprawę uważam za udaną i na pewno niezapomnianą. Dodatkowo muszę stwierdzić, że namiot sprawdził się świetnie, lepiej od oczekiwań. Mieliśmy sporo problemów ze znalezieniem takiego jakiego chcieliśmy na ostatnią chwilę, ale trud się opłacił.

Na Tarnicy, Kazik Sadowski
Pod Tarnicą, Kazik Sadowski
Wołosate, Kazik Sadowski
Na Smerek, Kazik Sadowski
Na Wetlińskiej, Kazik Sadowski
Widok na Smerek, Kazik Sadowski
Między Okrąglikiem a Fereczatą, Kazik Sadowski
widoczek, Kazik Sadowski
Jeziorka Duszatyńskie, Kazik Sadowski
Tory kolejki w Duszatynie, Kazik Sadowski
W Prełukach, Kazik Sadowski
Koło Komańczy, Kazik Sadowski
Pole namiotowe w Duszatynie, Kazik Sadowski
Zachód z Chatki Puchatka, Kazik Sadowski
Koło Prełuk, Kazik Sadowski
W Wołosate, Kazik Sadowski
Koło Duszatyna, Kazik Sadowski
Koło przełęczy Bukowskiej, Kazik Sadowski
Jeziorka Duszatyńskie, Kazik Sadowski
Koło Tarnicy z widokiem na Halicz, Kazik Sadowski
Jeziorka Duszatyńskie, Kazik Sadowski
Na Caryńskiej, Kazik Sadowski
Jeziorka Duszatyńskie, Kazik Sadowski
Chatka Puchatka - Wika z kotek krymskim, Kazik Sadowski
W drodze na Jasło, Kazik Sadowski
Na Haliczu, Kazik Sadowski
Widok z Małego Jasła na Jasło, Kazik Sadowski
Chmury znad Ukrainy, Kazik Sadowski
Na małym Jaśle, Kazik Sadowski
Zaczęło się przejaśniać, Kazik Sadowski
Na Fereczatej, Kazik Sadowski
Wika na Haliczu, Kazik Sadowski
Gdzieś na Smerku, Kazik Sadowski
Na Tarnicy, Kazik Sadowski
Gdzieś na Smerku, Kazik Sadowski
Z Tarnicy, Kazik Sadowski
Fauna na Caryńskiej, Kazik Sadowski
Przełęcz Orłowicza, Kazik Sadowski
Na Caryńskiej, Kazik Sadowski
Na Wetlińskiej, Kazik Sadowski
W drodze na Smerek, Kazik Sadowski
Na Smerku, Kazik Sadowski
Bieszczady, Kazik Sadowski
W drodze na Smerek, Kazik Sadowski
Widok na Roh i Osadzki, Kazik Sadowski
Zachód z Chatki Puchatka, Kazik Sadowski
Z Osadzkiego na Smerek, Kazik Sadowski
Na Haliczu, Kazik Sadowski
Avatar użytkownika Kazik Sadowski
Kazik Sadowski
Komentarze 2
2009-07-20
Moje inne podróże

Komentarze

Zostaw swój komentarz

Avatar użytkownika Kazik Sadowski
Kazik Sadowski
11 sierpień 2009 14:50
Fakt, uciążliwe czasem były te plecaki, ale jednak jest w tym wiele przyjemności i satysfakcji. Nie dość, że nie trzeba wracać po tych samych szlakach do miejsca noclegu jak czasem bywa to dodatkowym plusem jest brak ograniczeń typu "trzeba dojść", a Bieszczady to jednak mało zaludniony i duży teren i nie sposób było zobaczyć wszystko co chcieliśmy z jednego miejsca. Ponadto koszty pola namiotowego są mniejsze niż domków pokoju;]
Avatar użytkownika Teresa Nowak
Teresa Nowak
11 sierpień 2009 14:29
Super wyprawa, fajnie opisana.
Kiedy ja w tamtym roku byłam w Bieszczadach nocowaliśmy w jednym miejscu. Przyznam, że taki sposób jaki Wy wybraliście jest o wiele lepszy, chociaż bardzo uciążliwe jest noszenie wszystkiego ze sobą. Odczułam to w tym roku wędrując po Beskidach.

Wycieczka na mapie

Zwiedzone atrakcje

Prełuki

Duszatyn

Duszatyn

Wola Michowa

Wola Michowa

Smerek Wieś

Połonina Wetlińska - Chatka Puchatka

Połonina Wetlińska - Chatka Puchatka

Brzegi Górne

Wołosate

Ustrzyki Górne - Połonina Caryńska - Ustrzyki Górne

Zaczarowane Podróże - dawniej podroze.polskieszlaki.pl
Copyright 2005-2024