W okresie świąteczno-noworocznym pojeździliśmy troszkę po śląskich jarmarkach i szopkach, żeby zaznać trochę klimatu, szkoda, że bez śniegu 🙂 Tęskni się za dalszym wyjazdem, więc chociaż takie spacerki warto sobie urządzić... Nam udało się dotrzeć na Jarmark w Katowicach i w Gliwicach oraz do szopek w Katowicach Panewnikach i w Piekarach Śląskich. Ta w Panewnikach jest słynna już od dawna, zarówno żywa, jak i ruchoma, a od kilku lat również żywa i ruchoma jest stawiana...
Wycieczkę do Zoo zaplanowałam z wielu powodów. Najważniejszy to zrobić radochę dzieciom, kolejny to weekend za pół ceny, do tego nowe pingwinarium, choć niestety jeszcze bez pingwinków, małe gepardziątka, które mają 1,5 miesiąca, niestety nie zobaczyliśmy ich 😢 W ostatniej chwili zaprosiliśmy też na wyjazd moich rodziców i siostrę, tak więc sporą ekipą ruszyliśmy na alejki ogrodu zoologicznego w Chorzowie, który mieści się w Parku Śląskim.
Choć Zoo długo miało PRL-owski wygląd, teraz sporo się tutaj dzieje i wiele pracy i pieniędzy wkłada w nowe, przyjazne dla zwierząt wybiegi. W ostatnich latach m.in. tygrysy zyskały nowy, fajny dom, gepardy, żyrafy, nosorożce, gibony. Teraz na ukończeniu jest świetne pingwinarium, w którym za parę chwil mają zamieszkać pingwiny Humboldta, po 40 latach nieobecności w tym zoo. Obecnie trwają starania o finanse na wybieg dla irbisów - panter śnieżnych, które obecnie mają ciasno. Bardzo spodobał mi się nowy wybieg gibonów, malowniczy położony nad stawem, a gibony wydawały się równie mocno zainteresowane nami, co my nimi 🙂
Wiemy, że Amelka bardzo lubi zwierzątka, ale nie myślałam, że będzie aż tak oczarowana tym miejscem, siedziała w wózku grzecznie jak nigdy i z wielkim przejęciem szukała każdego zwierzątka, które jej pokazywaliśmy, choć czasem szukała ich wszędzie po okolicznych drzewach, ubaw był, ale sprytnie sobie radziła jak na swój wiek 🙂 Pamiętam, jak Natalia w jej wieku podczas pierwszej wizyty w Zoo szukała tylko dziur w asfalcie 🙂 To był bardzo udany dzień, który szybko zleciał, jak to o tej porze roku. Mimo ładnej pogody i całkiem znośnej temperatury jak na koniec listopada, to zmarzliśmy porządnie 🙂
Ogrody Kapias to coraz popularniejsza atrakcja, do której zjeżdżają tłumy nawet z odległych zakątków Polski. Położone są w Goczałkowicach, niedaleko trasy do Bielska, a że są cudne i jak na razie dostępne bezpłatnie, sporo osób chce je podziwiać 🙂 Powstały wraz z Centrum Ogrodniczym, do którego można zajrzeć i kupić nie tylko rośliny, ale i ciekawe ozdoby. Przede wszystkim to jednak kopalnia wspaniałych, ogrodowych pomysłów i śliczne miejsce na spędzenie miłego popołudnia rodzinnego, wśród zieleni i kwiecia. Na miejscu zjesz obiad albo wypijesz kawkę z pysznym ciastem. My byliśmy po obiedzie, więc wybraliśmy drugą opcję - chmurka malinowa z latte to wyśmienite połączenie 🙂
Ale jedzenie jedzeniem, zawsze przyjemne, ale głównie po ogrody tu przyjechaliśmy, toteż poczęstowaliśmy się hojnie tym, co gospodarze tu przygotowali, a spacer jest dość długi, bo sporo ogrodów do zobaczenia czeka - Angielski, Romantyczny, Skandywanski, Japoński, Śródziemnomorski Zakątek, Wiosna, Lato, Ogród Wiejski i jeszcze inne. Wszystko jest tak cudownie zaaranżowane, że chciałoby się tu być bez końca. Ja ostatnio uwielbiam wszelkie ogrody, ale to miejsce jest wyjątkowe, polecam każdemu na chwilę wytchnienia, choć może nie w niedzielę 🙂
Jako, że jesień, to wszędzie poprzysiadały dynie, ale też latarenki, materiałowe ozdoby i fajny pomysł osłonki doniczkowe pomalowane na różne barwy i pozawieszane na drzewach. Chyba sobie ten pomysł podkradniemy. No i parasolki zawieszone między drzewami, fajowa sprawa, ostatnio modna w Polsce, wreszcie zobaczyłam to na żywo. Wszystkim się podoba, bo ciągle tu ktoś kogoś focił 🙂 W wielu miejscach ławeczki, mostki, punkty widokowe, sceneria wyborna, do zdjęć i do miłego spędzenia czasu. A co fajne, w każdą porę roku ogrody wyglądają inaczej, tak więc można się tu wybrać wiele razy i zawsze mieć jakąś nowinkę. To na pewno nie ostatnia nasza wizyta w tym miejscu. Tylko pieska nie można brać, także nie można tego połączyć z wypadem w góry.
Mając mały ogródek, doceniam ogrom pracy, jaki tu włożono, ale jeszcze większa brawa za pomysły i gustowne aranżacje.
Kraków - któż go nie zna? To zdecydowanie jedno z najpiękniejszych polskich miast, a my mamy to szczęście, że możemy go zwiedzać podczas jednodniowej wycieczki, bo nie mamy bardzo daleko. Toteż korzystamy z tej okazji raz na jakiś czas, a tak sobie myślimy, żeby zrobić z tego coroczną tradycję 🙂 Tyle tu cudnych zakątków, że można bez końca zwiedzać, a i tak wszystkiego nie poznasz. My tym razem skupiliśmy się na Wawelu i tutaj najwięcej czasu spędziliśmy.
Myśleliśmy, że październik to już bez tłumów i na spokojnie, nic bardziej mylnego, chyba wszyscy tak pomyśleli i wszyscy przyjechali w tym dniu do Krakowa hehe Wszędzie kolejki, na Wawelu pełno, a Grodzką tłumy płynęły chyba przez cały dzień. My przemierzaliśmy ją dwa razy tego dnia i uciekaliśmy na moją ulubioną Kanoniczą, na którą można liczyć, ona zawsze spokojniejsza, a tyle w niej uroku 🙂
Nasze rodzinne miasto - Tarnowskie Góry, zaoferowało nam w ostatnią sobotę września 2019 roku bardzo ciekawą imprezę, a mianowicie Święto Pary - festiwal dziedzictwa przemysłowego. To pierwsza odsłona tego wydarzenia, ale na pewno nie ostatnia. Myślę, że to święto na stałe wpisze się w kalendarz imprez Kopalni Srebra w Tarnowskich Górach, która stała się obiektem UNESCO.
Przy Kopalni istnieje Skansen Maszyn Parowych. Istnieje on odkąd sięgam pamięcią, do lat dzieciństwa. Im dalej sięgam, tym mniej się tu działo, a teraz to miejsce zyskuje w naszych oczach, bo odsłania nowe barwy i atuty. Kilka lat temu jako stała atrakcja pojawiła się tutaj wewnętrzna Skansenowa Kolejka, dostępna za piątaka nie tylko dla dzieci, ale i dla dorosłych. Przejażdżka nie jest daleka, ale daje frajdę 🙂 Proszę nie mylić z wąskotorówką, która jeździ poza terenem Kopalni.
Jak najbardziej mamy się za Juromaniaków, więc nie mogliśmy pominąć tego Święta 🙂 Juromania - święto Szlaku Orlich Gniazd na Jurze to nowa tradycja, bo to zaledwie II edycja, ale rozwinęła się już na dobre i bardzo nam się spodobała. Promuje szlak na całą Polskę i pozwala dobrze się zabawić w pięknej jurajskiej scenerii, w wielu miejscach na Jurze podczas całego weekendu od piątku do niedzieli, na wszystkich chyba zamkach, a do tego w Częstochowie, Podlesicach, Złotym Potoku, na Pustyni Błędowskiej i gdzie tam jeszcze...
Działo się! Ale nie sposób być wszędzie, my wybraliśmy się i w sobotę i w niedzielę, pogoda pięknie dopisała. W sobotę traf padł na Zamek Ogrodzieniec, gdzie jak się okazało, odbył się finał całej imprezy i było sporo telewizji, a podczas koncertu konferansjerem był Krzysztof Ibisz, który parę razy przypadkiem znalazł się tuż obok nas, najpierw, gdy wielkim wozem podjechał pod sam zamek z trasy, a my akurat z niego wychodziliśmy, a drugi raz, gdy szykowaliśmy się do oglądania historycznego korowodu, a on pojawił się akurat na wywiad dla Dziennika Zachodniego. Ale nie telewizja była w tym dniu ważna, przeciwnie, wszystko inne było ważne, stąd pojawiła się telewizja 🙂 Nasza Jura pokazała się całej Polsce, co za radość, tyle lat się o niej nie mówiło i naraz wyrasta na znaczący i pożądany region w Polsce! Dużo mówiło się o Szlaku Orlich Gniazd, wszak to główny bohater, impreza zacna, z "przebierańcami" z epoki, z warsztatami różnych średniowiecznych zajęć i z koncertami. My mieliśmy okazję posłuchać fragmentu koncertu muzyki filmowej w wykonaniu orkiestry Filharmonii z Zabrza, pięknie! Co ważne, w tym zarówno koncerty, jak i zwiedzanie zamku były darmowe. Świetna inicjatywa i duży "plus" dla organizatorów. Jako, że przeznaczyliśmy cały dzień na to miejsce, odstawiliśmy wózek do samochodu i ruszyliśmy z nosidełkiem na krótki szlak wokół zamku po pięknym Skalnym Mieście Podzamcza, polecam każdemu tę ścieżkę, bo nie jest długa, a pozwala podziwiać nie tylko potężny zamek z innej perspektywy, ale też zobaczyć niezwykle urokliwe białe skałki wapienne, zwane ostańcami. Słońce już schowało się za horyzont, kiedy ze smutkiem opuszczaliśmy Podzamcze 🙂
Niedzielę rozpoczęliśmy wcześnie na Pustyni Błędowskiej, w Kluczach, na nowej dość platformie, ciekawej w swej formie, od której wzięła się nazwa Róża Wiatrów. Impreza dopiero się rozkręcała, może to i dobrze, bo później już był kłopot z miejscami parkingowymi, tylu było chętnych. Prezentowała się tutaj grupa militarna Grot, która po piaskach woziła wielkim wozem wojskowym, później można też było przelecieć się balonem ponad Pustynią. Na koniec jeszcze zajrzeliśmy do Rabsztyna, gdzie również odbywały się historyczne imprezy w ramach Juromani, chociaż zamek Rabsztyn w tym roku jest nieczynny z powodu remontu. Tutaj załapaliśmy się na ciekawą opowieść o artylerii, obronności zamków i miastach twierdzach. Usłyszeliśmy też donośnie kilka wystrzałów armatnich. Huk rozchodził się echem po okolicznych zielonych wzgórzach. Wszędzie imprezom towarzyszyły kulinaria i pamiątki, a także atrakcje dla dzieci. Wszystko fajnie, czekamy więc na kolejną odsłonę tej imprezy za rok 🙂
Co roku wybieramy się na Jasną Górę, bo daleko nie mamy, a dziękować zawsze jest za co. Zwykle wybieramy dzień powszedni i oglądamy Jasną Górę kameralną, a w tym roku całkowicie nie trafiliśmy. Chcieliśmy w sobotę, ale dziewczyny z Dziadkami pojechały na Stadion Śląski na Memoriał Kamili Skolimowskiej, więc została nam niedziela. Jak się jednak okazało, to nie tylko że niedziela, ale jeszcze pielgrzymka ludu pracującego! Takich tłumów to ja tam jeszcze nie widziałam! Nawet Morawiecki się załapał i inni z wyższych sfer, i my malutcy w tym tłumie 😉 Pomodliliśmy się jak zawsze pod Wizerunkiem, na szczęście na Błoniach już opustoszało, więc piknik tam zrobiliśmy jak zaplanowaliśmy, bo i ciasto i herbatka i inne smakołyki w plecaku były i uciekamy na naszą Jurę, jaką znamy i lubimy, skałkową.
Najbliżej Jasnej Góry Olsztyn, więc to jest nasz cel, po drodze jeszcze jakieś kłopoty, korki, rajdy rowerowe i drogi zamknięte, więc 15 km pokonywaliśmy około godzinki, o zgrozo! Ale wreszcie dotarliśmy. Jak ja lubię Olsztyn, kiedyś był dużo mniej atrakcyjny i wręcz Łukasz go omijał, a teraz się tu bardzo poprawiło i mnie to miasteczko zachwyca, a ten widok z drogi, szczególnie z tej na Kusięta, no po prostu cudo 🙂 Ale mam Łukasza w szachu, znalazł se w necie Pizzerię Wielki Wóz u stóp zamku z dobrymi opiniami i zasiedliśmy do rollsów - taka pizza zawinięta w formie małych rożków z nadzieniem. Pyszne owszem, ale Łukaszowi tak zasmakowało, że teraz to na pewno będzie chciał tu wracać 😉 Wstęp na teren zamku płatny, ale nie grabi portfeli, a można sobie tu fajnie połazić i poskakać po skałkach. Ruiny zamku trochę się remontują. Wieża faktycznie może nie jakaś fascynująca, bo przypomina nam trochę śląskie kominy, ale skałki dookoła są zacne i warto tu trochę pobuszować. Słoneczko już się chyli i jest bardzo malowniczo 🙂
Pierwszy raz stanęłam pod tym zamkiem z Łukaszem jeszcze przed ślubem, to było jakieś 20 lat temu, a my byliśmy na ambitnej wycieczce rowerowej, 300 km od domu. Jakże wtedy urzekł mnie ten zamek, będący w ruinie, ale zupełnie innej od tych, które znamy z Jury. Tutaj mury zachowane znacznie lepiej i są ogromne! Choć wtedy jeszcze opuszczone i przed zabezpieczeniem, robiły niesamowite wrażenie. Przy ponurej aurze, jaka wtedy panowała zamczysko wydawało się mroczne. Wtedy to dowiedziałam się o przepychu, jaki tu niegdyś panował, o nawiązaniach do miesięcy, dni i tygodni w roku, sali balowej ze stropem z akwarium i innych ciekawostkach. Najbardziej do dziś utkwiła mi ta, że w stajniach były kryształowe zwierciadła...
Jeden dzień to za mało, zdecydowanie za mało, żeby dobrze zwiedzić Bałtowski Kompleks. To cudowne miejsce i jak tu wjechaliśmy, to zaraz mi się skojarzył film "W krzywym zwierciadle", który lubimy sobie rodzinnie pooglądać. To taki właśnie trochę amerykański park, całkiem wypasiony. Na jego poznanie mieliśmy trochę ponad jeden dzień, bo właśnie tutaj zaplanowaliśmy pierwszy nocleg świętokrzyskiej wyprawy, w Zajeździe Przystocze, który też jest taki trochę wyjęty z bajki. Byliśmy zauroczeni całym kompleksem. Przyjechaliśmy na miejsce około 17.00, a Park był czynny do 19.00, więc po szybkim rozpakowaniu pędem ruszyliśmy jeszcze coś w tym dniu zobaczyć i trochę się rozeznać w tym wielkim obszarze, który był dla nas jedną białą plamą. Przy ogólnodostępnych mapach i w kasie już liznęliśmy nieco wiedzy i zapełniliśmy trochę pustkę w głowie. To zawsze fajna przygoda dla mnie, gdy całkowicie nieznane powoli oswajam i staje się poznane.
Końcówkę wakacji spędziliśmy na Ziemi Świętokrzyskiej, która jest może trochę niedoceniana wśród turystów, a bardzo ciekawa i oferuje nie tylko piękne widoki ze starymi górami, ale i wiele atrakcji. Pierwszym naszym obiektem na szlaku okazała się Osada Średniowieczna w Hucie Szklanej, znajdująca się u podnóża Świętego Krzyża, w miejscu, w którym należy zostawić samochód, bo wjazd na teren Świętokrzyskiego Parku Narodowego jest obecnie zakazany. Stąd ruszamy pieszo lub miejscowym busikiem na szczyt Łysej Góry, ale przedtem warto wstąpić właśnie do Osady - elementu Centrum Tradycji i Turystyki Gór Świętokrzyskich w pobliskich Bielinach.
Osada nie jest duża, ale bardzo interesująca, prowadzi do niej drewniana brama z palisadą, a za nią drewnianym duktem doszliśmy do chat niczym przeniesionych tu z przeszłości, drewnianych, krytych strzechą ze ścianami łatanych m.in. łajnem. Wszystko tutaj wydaje się takie autentyczne i do tego pięknie wkomponowane w otaczający pejzaż Gór Świętokrzyskich.
Na pierwszy rzut oka chaty wydają się puste a wioska wyludniona, ale nic bardziej mylnego, nagle znikąd pojawił się ogniomistrz i zaczął nam opowiadać o pracy kowala, dalej tkaczka z lnianymi nićmi, rzeźbiarz dłubiący w drewnie lipowym, zielarka oferująca "średniowieczne" chlebki i ziołowe herbatki czy garncarka lepiąca dzbanuszki itp. Każdy ma swą chałupkę i wszyscy bardzo ciekawie opowiadają o tym, czego próżno już szukać w dzisiejszym zabieganym świecie pełnym sklepów i uginających się półek od tandety. U Pani opowiadającej o wyrabianiu skór dowiedzieliśmy się ciekawostki, że słowo rzezimieszek wzięło się stąd, że ów rzezimieszek ucinał (rzezał) mieszki, czyli sakiewki, które wisiały ludziom przewieszone na pasie. Rzezimieszek był więc średniowiecznym złodziejem. W poszczególnych chatach można kupić wyroby, my nabyliśmy pyszną ziołową herbatkę, ale sporo rzeczy by mi się tam spodobało 🙂 Wizyta w Osadzie to ciekawie spędzony czas, ale też sporo wiedzy i ciekawostek, polecam zatrzymać się tutaj podczas wizyty na popularnym Świętym Krzyżu. Przed samą Osadą można posilić się w Karczmie.
Ostatnim punktem naszej świętokrzyskiej wyprawy był Szydłów. Skoda nie wejść do tak czarownego miejsca i sprawdzić jak się ma. To już nasza trzecia wizyta w Szydłowie, za każdym razem czynione są tu jakieś prace, głównie dzięki byłemu wójtowi, który, choć jest nieco kontrowersyjny, wiele dobrego dla tego miasta zrobił. Obecnie za jego sprawą remontują się zabytki, które prezentują się już bardzo ładnie, jedynie rynek pozostawia wiele do życzenia, ale może zacznijmy trochę od historii tego miejsca.
Szydłów to jedno z najstarszych miast Polski, zostało wymienione w dokumencie króla Władysława Łokietka z 1 lipca 1329 roku i ta data jest przyjmowana za nadanie praw miejskich, choć najpewniej już wcześniej miastem było, bo w 1241 roku pojawiła się wzmianka o Szydłowie w kronice słynnego polskiego kronikarza Jana Długosza. Najważniejszy moment dla Szydłowa to połowa XIV wieku, kiedy król Kazimierz Wielki otoczył miasto murami obronnymi, postawił warowny zamek i wzniósł okazały kościół. Wówczas miasto stało się ważną warownią strzegącą Małopolski. Wtedy też powstała brama Krakowska - dziś charakterystyczny element zabudowy i symbol tego miejsca. Zachowane do dziś w dobrym stanie mury sprawiły, że Szydłów nazywany jest polskim Carcassonne. W ich obrębie nadal zachwyca Brama Krakowska, ruiny zamku, Skarbczyk czy gotycki kościół Św. Władysława. Zachowała się też późniejsza synagoga. W 2019 roku, po 150 latach Szydłów odzyskał też prawa miejskie, a utracił je w efekcie powstania styczniowego.
Przy wejściu na zamek znajduje się Informacja Turystyczna, a zaraz za Bramą Krakowską powstała Izba Wójta, w której można się co nieco dowiedzieć o Szydłowie. Na rynku zaś można kupić słynne szydłowieckie śliwki w czekoladzie, bo z tego owocu Szydłów słynie. Odbywają się tu imprezy plenerowe, także tylko czekać na koniec remontów zabytków i będzie kolejne piękne miasteczko na Ziemi Świętokrzyskiej, które warto odwiedzić.
Już w drodze do domu zahaczyliśmy o zamek w Baranowie Sandomierskim, to taki piękny obiekt, że żal nam było go nie odwiedzić ponownie, tym bardziej że Marian smaka narobił 🙂 Tym razem nie byliśmy w weekend tylko w środku tygodnia i nie było weselnego pawilonu na dziedzińcu, tak więc super, myślałam, że mają go na stałe 🙂 Zamek pięknie prezentuje się zarówno z zewnątrz, jak i na dziedzińcu. Pewnie we wnętrzach też, tym bardziej, że jest tu hotel, ale nie zdecydowaliśmy się na zwiedzanie komnat. Bilety są różne, można zwiedzać wnętrza, Zbrojownię lub tylko wykupić bilet najtańszy na teren parku. My taką opcję wybraliśmy, bo w drodze do domu już nie chcieliśmy przedłużać, a zwiedzanie z przewodnikiem na pewno byłoby opcją trudną do przebrnięcia z Amelką 🙂
Dziedziniec jest wspaniały, mi bardziej się podoba niż ten na Wawelu, w ogóle cały zamek robi wielkie wrażenie i bardzo mi się podoba. Tłumów nie było, można sobie spokojnie było pochodzić po krużgankach i podziwiać kunszt - zdobienia, portale, sklepienia, coś wspaniałego!